W dniu dzisiejszym odbędziemy krótki spacer po jednej z mniejszych, ale za to pełnych niespodzianek dzielnic Rzymu – przed nami Colonna. Niewielka, niepozorna, a jednak jakże urocza! Nazwa dzielnicy najpewniej pochodzi od jednej z najbardziej „wyprostowanych” atrakcji Rzymu – kolumny Marka Aureliusza, która dzielnie stoi w okolicy, ale o niej porozmawiamy sobie w trakcie innej przechadzki. Nie wszystko naraz – nie bądźmy tacy pazerni na kolumny!
W średniowieczu ten obszar przypominał trochę niedokończoną pizzę – niby coś już tu było, ale zasadniczo brakowało treści. Mieszkańców garstka, infrastruktura raczej w wersji beta. Dopiero w XVI wieku coś zaczęło się dziać. A potem, fanfaroni poproszę, 18 maja 1743 roku region ten z dumą i stosownym aktem notarialnym stał się jedną z oficjalnych dzielnic Rzymu. Od tej pory Colonna zyskała status, pieczątkę i… jak się okazało, również kilku bardzo wymagających sąsiadów.
Region ten jest generalnie mało znaną i rzadko zwiedzaną częścią Wiecznego Miasta. I to jest wielkie nieporozumienie, bo ta dzielnica to jak szuflada z zapomnianą biżuterią po prababci – niepozorna z wierzchu, a w środku perły, złoto i trochę kurzu. Skrywa niesamowite skarby architektury, w tym aż dwa spośród moich ulubionych rzymskich kościołów. Ale nie wyprzedzajmy wydarzeń. Spoilerów nie będzie. Jeszcze nie teraz.
Rozpoczynamy na placu Piazza Montecitorio, który wcale nie jest tak pompatyczny, jak mogłaby sugerować jego nazwa, ale za to zdominowany jest przez jeden budynek – prawdziwego architektonicznego tytana: Palazzo Montecitorio.

Budowa tego cacka rozpoczęła się w XVII wieku według projektu nie byle kogo, bo samego Gian Lorenzo Berniniego – mistrza od fontann, kolumnad i monumentalnego rozmachu. Kiedy Bernini odszedł do lepszego świata z marmuru i aniołów, dzieła dopełnił Carlo Fontana, bo jak wiadomo projekt pałacu bez kontynuatora to jak tiramisu bez kawy.
Początkowo miała to być rezydencja rodu Ludovici, który najwyraźniej miał ambicje nie tylko mieszkać, ale i dominować. Potem pałac trafił pod skrzydła papiestwa i służył jako siedziba trybunału czyli takie watykańskie CSI. Obecnie jest siedzibą Parlamentu Włoch. (Tak, właśnie tego miejsca, gdzie często słychać więcej krzyków niż w Koloseum w czasie walk gladiatorów.)
Fasada – jak na budynek pełen ważniaków przystało – została zaprojektowana tak, by epatować powagą i dostojeństwem. Mamy tu pięć części oddzielonych pilastrami, cztery kolumny doryckie przy wejściu, loggię z balustradą, a na samym szczycie elegancki penthouse… znaczy się dzwonnicę z XIX-wiecznym zegarem. I to wszystko bez Airbnb.
Czas jednak na moment dramatu, czyli mokrą stronę architektury: kiedy po zjednoczeniu Włoch wzięto się za przeróbki pałacu, okazało się, że teren jest tak podmokły, że można by tu hodować ryż. Zrezygnowano więc z przebudowy, a parlament tymczasowo przeniesiono na via Nazionale. Ale jak to bywa w Rzymie, decyzje się zmieniają szybciej niż kolejki do Watykanu. Po wielu rozmowach i naradach zespół kryzysowy uznał, że może jednak da się coś z tym fantem zrobić.
Na ratunek przybył Ernesto Basile, architekt z jajem, który podjął się tej trudnej misji. I dobrze zrobił – dziś pałac stoi i ma się świetnie. Szkoda tylko, że nie można wejść do środka, bo wrażenie robi nie tylko z zewnątrz. Wewnątrz mamy duży dziedziniec, portyk na parterze, galerie na piętrach – czyli wszystko, co potrzeba, by poczuć się jak rzymski senator… lub przynajmniej dobrze ubrany turysta.
A teraz ciekawostki:
-
To właśnie tu, w 1946 roku ogłoszono wynik referendum, które powołało do życia Republikę Włoską.
-
W XVIII wieku, na balkonie pałacu, co dwa tygodnie odbywało się losowanie Totolotka. Kulki z numerami losowane były przez sierotę wybraną spośród ludu – czyli pełna demokracja i wzruszenie w pakiecie. Kto nie marzył, by sierota przyniosła mu wygraną?
A teraz na środek placu: stoi tu pewien gość z Egiptu, bardzo smukły, bardzo prosty i bardzo stary. Obelisk Psametycha II, znany też jako Obelisk Solarny, bo nie dość, że starożytny, to jeszcze miał służyć jako wskazówka zegara słonecznego.
Pochodzi z VI wieku p.n.e. z Heliopolis, a do Rzymu przyciągnął go cesarz Oktawian August w roku 10 p.n.e. (Jak wiadomo, gdy nie wiadomo, co postawić w centrum miasta, obelisk zawsze pasuje.) Pierwotnie obelisk stanowił ramię wskaźnika gigantycznego zegara słonecznego. Ale z czasem, jak to w życiu, zaginął. Na szczęście w 1792 roku został odnaleziony i na polecenie papieża Piusa VI ponownie ustawiony w tym miejscu.
A że papieże lubili nie tylko modlitwy, ale i naukę, postanowiono przywrócić mu dawną funkcję. Na szczycie umieszczono kulę z brązu z otworem, przez który miało wpadać światło i wskazywać godzinę na chodniku. Plan ambitny, ale niestety zawiódł, rzymianie dalej musieli pytać „która godzina?”, a obelisk pozostał po prostu pięknym pomnikiem starożytnej inżynierii i papieskiego entuzjazmu.

Pod numerem 115 dostojnie prezentuje się Palazzo Macchi di Cellere, który wygląda, jakby właśnie wyszedł od fryzjera i kosmetyczki – tak świeżo i elegancko się prezentuje po renowacji z 1990 roku. Zaprojektowany został w 1733 roku przez architekta Tommaso Matti, człowieka, który wiedział, jak sprawić, by nawet gzyms wyglądał jak cytat z Owidiusza. Obecnie w jego wnętrzach mieści się coś zdecydowanie mniej poetyckiego, biura Izby Deputowanych. Tak, to tutaj zapadają te wszystkie decyzje, o których potem z taką pasją rozmawiamy przy espresso, udając, że się na tym znamy.
Numer 52 skrywa zaś coś z zupełnie innej bajki – Palazzo Widekind, który wygląda jakby Posejdon się zakochał i ozdobił go muszlami na wzór swojej podwodnej willi. A wszystko to zwieńczone balkonem, który zapewne służył do podziwiania rzymskich zachodów słońca… i sąsiadów.
W rogu potężnego Palazzo Montecitorio (czyli tam, gdzie naród rzymski idzie spać ze łzami w oczach, bo właśnie przegłosowali kolejne podatki), zaczyna się niepozorna uliczka – via degli Uffici del Vicario. Idąc nią jak bohater filmu przygodowego z mapą w ręku (albo Google Maps w kieszeni), dotrzemy na uroczy, skryty plac: Piazza in Campo Marzio. I to nie byle jaki plac – ten plac ma więcej historii niż przeciętny podręcznik licealny.
Pod numerem 45 zauważamy wejście do kościoła Santa Maria della Concezione in Campo Marzio, budowli, która wygląda niepozornie, ale kryje historię godną hollywoodzkiego filmu historycznego z motywem „niespodziewana świętość i bagno w roli głównej”.

Ale zanim opowiemy o tym kościele, musimy wykonać podróż w czasie. Cofamy się o ponad 1250 lat, dokładnie do roku 750. Wokół nas nie ma nic. Pustka, błoto, mgła i odległe szczątki imperium. Nie ma świątyń, nie ma pałaców, nie ma nawet porządnego baru z cappuccino.
W oddali widać tylko skromną sylwetkę starusieńkiego, ponad 350-letniego kościółka, wtedy jeszcze pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. Wokół tylko bagna i jedna utwardzona dróżka, która wygląda jakby była dziełem jakiegoś rzymskiego inżyniera po urlopie. I wtedy, jak z filmu pojawia się orszak.
Nie jest to orszak triumfalny, raczej zmęczona karawana kilku wozów ciągniętych przez woły, na których – proszę państwa – siedzą… zakonnice. I to nie byle jakie! To siostry bazyliańskie aż z Konstantynopola! A kto je tu przysłał? Historia, prześladowania i… cesarz bizantyjski Leon III, który najwyraźniej postanowił zająć się ikonami nieco zbyt osobiście.
Ale siostry nie przybyły z pustymi rękami. O, nie! Na wozach mają cały skarbiec świętości: ikony, relikwiarze, święte obrazy, a między nimi ta jedna, wyjątkowa, ikona napisana (ponoć!) przez samego św. Łukasza. No i wisienka na torcie: relikwia – ciało św. Grzegorza z Nazjanzu. Tak, dobrze czytacie – CAŁE CIAŁO.
Niestety zapada zmrok, a jeden z wozów zjeżdża z drogi i… chlup! Prosto w bagno. Przez całą noc siostry próbują go wyciągnąć: łzami, modlitwą, może i kijem. Nad ranem wieść o ich przygodzie dociera do samego papieża Zachariasza, który mówi: „To znak od Boga!” – czyli klasyczna katolicka wersja „zostańcie tam, gdzie utknęłyście”.
I tak siostry dostały w prezencie od papieża ów stary kościółek, który odnowiły i przemianowały na San Gregorio Nazianzeno, składając w nim ciało świętego jak w najlepszym sejfie watykańskim. Obok wybudowały sobie klasztor i tak powstała święta enklawa pośrodku mokradeł.
Jeśli teraz skręcimy z placu w via Metastasio, a potem w prawo w vicolo Valdina, trafimy na numer 3A, to właśnie dawna brama klasztoru sióstr Bazylianek.

Budynek dalej stoi, jakby nie do końca rozumiał, że minęło ponad tysiąc lat. Troszkę dalej, za żółtą ścianą, skrywają się krużganki klasztoru i resztki dawnego kościółka. Jeśli mamy szczęście, a w Rzymie to znaczy: pogodę, wolne drzwi i łaskawego portiera, przez szczelinę zobaczymy coś z tej duchowej przeszłości. Dziś to kaplica poselska, czyli miejsce, gdzie modlitwa spotyka politykę, a święci trzymają kciuki za dobre głosowanie.
Wróćmy na Piazza in Campo Marzio, gdzie w 1525 roku wybuchł pożar – taki z prawdziwego zdarzenia. Spłonęło wszystko, oprócz jednej rzeczy: ikony Matki Boskiej, tej samej, którą (rzekomo) stworzył św. Łukasz. Cóż za cudo! Ogień jej nie tknął, więc uznano ją za cudowną i słusznie.
W miejscu dawnej kaplicy, gdzie ją przechowywano, powstał obecny kościół, przed którym właśnie stoimy. Nad pracami czuwali prawdziwi giganci: Giacomo della Porta, Carlo Maderno i Francesco Peparelli. A gdy przyszło do renowacji w 1685 roku, całością dowodził kard. Gaspare Carpegna, a projekt opracował Giovanni Antonio de Rossi. Prace ukończono w roku 1720 z typowym rzymskim poczuciem czasu: „spokojnie, świętość nie ucieknie”.
Wnętrze kościoła zbudowano na planie krzyża greckiego, z siedmioma ołtarzami i kopułą bez bębna, bo czemu nie, skoro można być świętym minimalistą. W ołtarzu głównym znajduje się cudowna ikona Madonna Avvocata czyli Matka Boska, która broniła, broni i – miejmy nadzieję – nadal będzie bronić.
Przed kościołem widzimy starożytny rzymski sarkofag, odnaleziony przy wykopaliskach. Taki antyczny element wkomponowany w krajobraz, bo jak wiadomo, w Rzymie nawet pielenie ogródka kończy się odkryciem czegoś z czasów Trajana.
Po lewej stronie kościoła stoi budynek, który kiedyś był częścią klasztoru Bazylianek, a dziś mieści biura poselskie. Świętość zamieniona na administrację – klasyka.
Na placu wznosi się jeszcze jeden budynek, który zdecydowanie nie chce być pominięty. To Palazzo Naro, zbudowany dla markiza Naro według projektu wspomnianego już Giovanni Antonio de Rossi.

Przed wejściem do pałacu zauważymy kolumny z jońskimi kapitelami, wkomponowane w ścianę. Skąd się wzięły? Najpewniej to resztki średniowiecznego ganku należącego do jakiejś alęksandryjskiej rodziny czyli dowód, że nawet tu Egipt zostawił ślad. Kleopatra byłaby dumna.
Stojąc przodem do Panteonu – perły klasycyzmu i tłumów z kijami do selfie – musimy zrobić coś, czego nie robią przeciętni turyści: skręcić w prawo, w wąską, malowniczą uliczkę via della Maddalena. Już po kilku krokach staniemy oko w oko z miejscem, które nieoczekiwanie wywołuje „efekt wow” u nawet najbardziej zatwardziałych ateistów. Kościół Santa Maria Maddalena – jedna z dwóch absolutnych petard architektonicznych na naszej dzisiejszej trasie.

To nie jest kościół, do którego wprowadza się wycieczki z flagą i mikrofonem. To raczej świątynia dla wtajemniczonych – takich jak my, wybrańcy losu, znający kod do sejfu zwanego barokowym sekretem. A kiedy tu trafiasz, nie ma przypadków. Jest tylko przeznaczenie, ewentualnie przewodnik z pasją i dobrą mapą.
Ten niesamowity kościół to prawdziwa rakieta barokowo-rokokowa, wystrzelona prosto w serce Rzymu. I to w czasach, kiedy dekoracje kościelne nie znały pojęcia „mniej znaczy więcej”. Już fasada zapowiada widowisko – powstała dopiero w 1735 roku, czyli ponad sto lat po rozpoczęciu budowy. Giuseppe Sardi, architekt z fantazją większą niż budżet papieski, postawił na formę wklęsłą (a niech ma!) i dorzucił cztery nisze z rzeźbami: u dołu św. Kamil z Lellis (założyciel zakonu kamilianów i patron chorych) i św. Filip Neri (bohater rzymskich żartów i nieformalny patron radości), a na górze duet kobiecy: św. Maria Magdalena i św. Marta, bo żadna barokowa impreza nie może się obejść bez silnej reprezentacji świętych kobiet.
Oczywiście, jak to bywa z wizjonerskimi projektami w XVIII wieku fasada była krytykowana na potęgę. Mówiono, że „aż mdli od nadmiaru dekoracji”, że „to nie kościół, tylko tort weselny na sterydach”. Rzymianie nie byli delikatni, nazwali go „cukierkowym kościołem”, i choć nie jest to może określenie godne encyklopedii, to doskonale oddaje klimat.

Ale wejdźmy do środka… I tu zaczyna się prawdziwa feeria form, kolorów, aniołków, chmurek, stiuków i błysków. Wnętrze – z eliptyczną nawą, bocznymi kaplicami, kopułą i transeptem – to idealne małżeństwo późnego baroku z rokokiem, w którym rozwód nie wchodzi w grę.
Nad wejściem wiszą organy z 1740 roku, tak ozdobne, że Bach by zaniemówił, a Vivaldi zaczął komponować od nowa. Dekorują je figury alegoryczne ze stiuku, jakby ktoś chciał powiedzieć: „To nie koncert. To objawienie.”
Ściany i nisze wypełniają posągi cnót autorstwa m.in. Carlo Maderno i Paolo Morellego, a na dokładkę mamy cykl „Historie Marii Magdaleny” pędzla Michelangelo Cerrutiego i nie, to nie pomyłka, on naprawdę miał na imię Michelangelo.
A teraz zadzieramy głowę ku kopule, a tam, jak z nieba, spływa na nas „Św. Trójca” autorstwa Étienne’a Parrocela. A w „pióropuszach” kopuły, bo przecież każda kopuła powinna mieć pióropusze, widzimy „Doktorów Kościoła”.

Kaplice po prawej stronie? Istna galeria cudów:
-
„Św. Franciszek z Paoli wskrzesza dzieciątko” – dramatyczny, wzruszający i jakże barokowy obraz Biagio Pucciniego. Dzieciątko wraca do życia, a widz do wiary w malarstwo.
-
Cudowny obraz „Matki Boskiej Uzdrowicielki” – pielgrzymi w XVIII w. zdzierali sandały, by tylko się do niego dostać.
-
„Objawienie Krzyża św. Kamilowi” – Placido Costanzi, a do tego freski Sebastiano Conca: na suficie „Gloria św. Kamila”, a na ścianach „Historie świętego” – wszystko to razem sprawia, że trudno oderwać wzrok, a jeszcze trudniej zamknąć usta.
Po prawej stronie ołtarza głównego wisi „Krucyfiks św. Kamila” z XVI wieku, z powagą epoki i dramatem godnym filmów Pasoliniego. Po lewej – statua Marii Magdaleny z XV wieku, jeszcze gotycka w duchu, ale barokowo obstawiona z każdej strony.
W ołtarzu głównym „Maria Magdalena pogrążona w modlitwie” pędzla Michele Rocca – pełna ekspresji i religijnego napięcia. A w głębi absydy „Kazanie Jezusa” autorstwa Aureliano Milaniego – Jezus mówi, my słuchamy, choć oczy same biegną za detalami fresku.
Kaplice po lewej stronie to kolejna uczta dla ducha i oka:
3. „Chrystus, Dziewica i św. Mikołaj z Bari” – dzieło Baciccii (Giovanni Battista Gaulli, mistrz iluzji malarskiej i efektów świetlnych), a na ścianach „Cuda świętego” autorstwa Ventury Lamberti.
2. „Św. Wawrzyniec Giustiniani adorujący Dzieciątko” – malarska perła Luki Giordano, mistrza szybkiego pędzla i efektownego światłocienia.
Zakrystia? Ach, zakrystia! Jedna z najpiękniejszych w Rzymie, nie tylko dlatego, że przetrwała od XVIII wieku w niemal niezmienionym stanie z oryginalnymi meblami i atmosferą, która przypomina bardziej salon hrabiny niż zaplecze liturgiczne. Kiedyś to umiano robić zaplecza!
I na koniec historia, która rozdziera serce jak arie Pucciniego:
Teresa Bonnicelli i Pio Pratesi – młodzi, zakochani, z Rzymem u stóp. Ale rodzice Teresy uznali Pio za niegodnego ich córki (jak zwykle: za biedny, za marzyciel, zbyt zakochany). Dziewczyna popełniła samobójstwo, a zrozpaczony Pio… wstąpił do seminarium. I w końcu swoją pierwszą mszę odprawił nad grobem ukochanej, właśnie tutaj. Romeo i Julia w wersji rzymskiej, ale z koloratką i kadzidłem.
Do końca XIX wieku, w rocznicę śmierci św. Kamila, zjeżdżali tu pielgrzymi jak na wielką manifestację wiary, żeby otrzymać… wodę święconą z dodatkiem popiołu z grobu św. Kamila. I wierzono, że to lek na wszystko – od bólu zębów po złamane serce. Tak, tak, w tym kościele leczono nie tylko dusze, ale i ciała.
Czas ruszyć w dalszą drogę, uliczką wzdłuż prawej ściany kościoła – via delle Colonnelle. Niby niepozorna, niby tylko przejście między budynkami, a jednak prowadzi nas wprost na plac Piazza Capranica, gdzie historia przysiada na ławce i poprawia kryzę.
Po lewej stronie placu pyszni się Palazzo Capranica, niczym renesansowa matrona, która, choć wiekowa, to wciąż trzyma fason.

Budynek powstał w 1451 roku z inicjatywy kardynała Domenico Capranica, który postanowił ufundować pierwsze seminarium duchowne w Rzymie. Tak, dobrze czytacie – pierwsze! A więc zanim nastał rzymski wysyp uczelni kościelnych jak grzybów po deszczu, to właśnie tu młodzi kandydaci na pasterzy dusz uczyli się łaciny, teologii i jak nie zasnąć na homilii.
Po śmierci Domenica pałeczkę (a raczej klucze do pałacu) przejął jego brat, kardynał Angelo Capranica. To on rozbudował gmach o lewą część z wieżą, z rozmachem godnym renesansowego magnata, i przeniósł tam seminarium, natomiast pierwotną część – tę z bardziej charakterystycznymi oknami – przeznaczył dla siebie i rodziny. Tradycyjnie: seminarium w lewo, salony w prawo. Rzymska logika.
Gmach jest jednym z niewielu renesansowych budynków w mieście, które zachowały się niemal w oryginalnym stanie. Choć przez wieki przeszedł kilka kosmetycznych zabiegów, to były to raczej delikatne poprawki niż generalne liftingi. Zamurowano kilka okien w starszej części (może by seminarzyści nie wyglądali za często), a wieżę – z jakichś racjonalno-estetycznych powodów – obniżono o połowę. Bo wiadomo, mniej znaczy więcej. Albo przynajmniej taniej.
Co ciekawe, dziś dużą część wnętrza zajmuje kino Capranica, jedna z najstarszych sal kinowych w Rzymie, która z teatru (bo czym innym miał się zajmować rzymski pałac?) przekształciła się w salę kinematograficzną w 1922 roku. Można więc rzec, że duch seminarium przetrwał, choć teraz młodzież ogląda tu raczej filmy niż traktaty św. Tomasza z Akwinu.
Plac Piazza Capranica skrywa jeszcze jedną perłę – kościół Santa Maria in Aquiro.

Nazwa tajemnicza, historia jeszcze bardziej. Pierwsza świątynia stanęła tu między 398 a 402 rokiem, z fundacji papieża Anastazego I – człowieka, który miał gest i nie bał się inwestować w nieruchomości wiecznego miasta. Potem, w 731 roku, Grzegorz III postanowił odnowić kościół, zapewne z tych samych powodów, co każdy właściciel starej kamienicy: „już czas, dach cieknie”.
Kolejna metamorfoza przyszła w 1590 roku na zlecenie kardynała Antonio Maria Salviati, według projektu Francesco z Volterry. Fasada, jak to z nimi bywa, przyszła później. Carlo Maderno, słynny architekt, stworzył ją w 1745 roku. Jeszcze jeden architektoniczny rzemieślnik – Pietro Camporese Starszy – dołożył swoje trzy grosze trzydzieści lat później, ale to już były drobiazgi. Styl pozostał klasyczny, z lekkim muśnięciem baroku, jakby kościół chciał powiedzieć: „Jestem stary, ale wciąż umiem się wystroić”.
Wnętrze? Spektakularne. Trójnawowe, z trzema kaplicami po każdej stronie, z transeptem i kopułą. W 1866 roku Cesare Mariani dorzucił swoje pędzle i farby, dodając splendoru i złoconych spojrzeń Madonnie.

A skoro o dziełach mowa:
– Trzecia kaplica po prawej stronie – Carlo Saraceni i jego freski „Historie Madonny”. Trochę jak Netfliks epoki baroku, tylko więcej złota, mniej przemocy.
– W edicoli absydy – „Madonna z Dzieciątkiem i św. Stefan”. Słodko, święcie, klasycznie.
– Druga kaplica po lewej – wzruszający „Lament nad martwym Chrystusem” autorstwa Maestro Jacobbe, a obok dzieła Trophime Bigota: „Biczowanie” i „Nałożenie korony cierniowej”. Mocne, ekspresyjne, bez filtra. Instagram by się popłakał.
Po wyjściu z kościoła nie zapomnijcie spojrzeć naprzeciwko, na budynek z numerem 95. To Casa Giannini, typowy reprezentant rzymskiej architektury XVIII wieku.

Choć dziś wygląda skromnie, to powstał dla samego Giuseppe Garibaldiego, bohatera narodowego, brodatego marzyciela i trendsettera w zakresie noszenia czerwonych koszul.
Ruszamy dalej w lewo, vicolo della Spada d’Orlando. Z nazwy można by sądzić, że to jakiś modny butik albo pizzeria z ambicjami, ale nie – to ulica pełna legend. „Zaułek miecza Rolanda” odwołuje się do najtwardszego ostrza w literaturze średniowiecznej: Durandala, czyli legendarnego miecza hrabiego Rolanda, nieustraszonego wojownika z „Pieśni o Rolandzie”. Jeśli jeszcze pamiętasz, co to był za epos – gratulacje, nauczyciel od polskiego będzie z Ciebie dumny.
Legenda głosi, że Durandal był wykonany z nieziemskiego stopu metali (brzmi jak Marvel, ale to IX wiek) i należał wcześniej do… Hektora z Troi! W jego rękojeści miał się znajdować prawdziwy święty pchli targ: ząb św. Piotra, krew św. Bazylego, włosy św. Dionizego i fragment szaty Marii Panny. Roland, widząc, że zaraz umrze, próbował roztrzaskać miecz o skałę, żeby nie wpadł w ręce wroga. Ale ostrze się nie złamało. Bo jakżeby inaczej.
I teraz najlepsze: fragment tejże „skały” (albo kolumny) ma się znajdować właśnie tutaj, w tym zaułku!

oczywiście to tylko legenda. To, co widzimy po prawej stronie, to fragment antycznego muru oraz pozostałość kolumny z Świątyni Matidii, zbudowanej przez cesarza Hadriana w 119 roku ku czci matki jego żony. Czyli z epoki, gdy za romantyczny gest uchodziło wybudowanie świątyni, a nie wrzucenie serduszka pod zdjęciem.

Na rogu zaułka znajdziemy też fontanellę, uroczą i trochę zapomnianą, jakby zaraz miała poprosić o espresso. Fontanna Dziewiczej Wody, bo tak ją zwą, to dzieło czasów papieża Grzegorza XIII i architekta Boncompagniego. Przeniesiono ją tu w 1869 roku z ulicy via de’ Pastini 13-14, ponieważ tam… nie dało się przejść. Oficjalny powód: „niemożność drogi”. Rzym i jego uroki urbanistyczne.
Skręcamy w lewo w via de’ Pastini i już po kilku krokach trafiamy na Piazza di Pietra, jeden z tych rzymskich placów, które sprawiają, że człowiek przestaje przewijać Instagrama i po prostu chłonie rzeczywistość. I słusznie, bo oto przed nami Palazzo della Borsa, czyli dawne Hadrianeum – monumentalna świątynia zbudowana w 145 r. przez cesarza Antoninusa Piusa ku czci swojego przyszywanego taty, czyli Hadriana. Ot, taka starożytna wersja „Dziękuję, Tato, za wszystko!”.

Dziś z tej świątyni pozostało tylko tyle, ile wystarczy, żeby nam szczęki opadły z wrażenia czyli 11 kolumn korynckich z białego marmuru, każda 15 metrów wysokości i o średnicy 1,44 m (czyli mniej więcej tyle, ile szerokości ma przyzwoity stół weselny). Wszystko to spoczywa na kamiennym podium wysokim na 4 metry i już samo to sprawia, że człowiek czuje się jak krasnal. Co ciekawe, to co dziś widzimy jako fronton świątyni, pierwotnie było jej bokiem. Cóż, Rzym lubi zaskakiwać nawet na poziomie urbanistycznym.
Powyżej kolumn zachował się fragment oryginalnego nadproża, choć częściowo uzupełniony już w czasach nowożytnych czyli, krótko mówiąc, po tym jak artyści przestali nosić togi, a zaczęli zarabiać na portretach konnych arystokracji. Co ciekawe, za kolumnami znajdziemy również autentyczną ścianę świątyni, zbudowaną z skały wulkanicznej, pierwotnie pokrytą marmurowymi płytami. Skąd to wiemy? A no stąd, że do dziś widoczne są otwory mocujące, które świadczą o dawnym luksusie, taki starożytny „ślady po kołkach w ścianie”, tylko zamiast półek z IKEA były tu marmurowe płyty z najdroższego katalogu świata.
W czasach antycznych świątynia nie miała skromnego stropu, tylko dumne, majestatyczne sklepienie kolebkowe, wspierane na filarach, których bazy zdobiono płaskorzeźbami przedstawiającymi prowincje rzymskie.
W 1695 roku kompleks zyskał drugie życie – został wchłonięty przez nowy budynek, który miał służyć Papieskiemu Urzędowi Celnemu. Tak, tak, nawet w baroku trzeba było płacić cło. Za projekt odpowiadali Carlo i Francesco Fontana, duet architektów, którzy potrafili zamienić nawet ruiny w dzieło sztuki z ambicjami urzędowymi. A skoro już mówimy o pieniądzach – w 1873 r. budynek zakupiła Izba Handlowa, która do dziś w nim rezyduje, przytulona do starożytnych kolumn jak wnuczek do kolan babci-opiekunki rzymskiego dziedzictwa.
Po drugiej stronie placu, pod numerem 26, wypatrzymy Palazzo Ferrini Cini, zaprojektowany przez niejakiego Onorio Longhi, człowieka, którego nazwisko brzmiało jak marka luksusowych kaloszy, ale fach miał w rękach jak mało kto.

Pałac powstał dla rodziny Ferrini, ale pod koniec XVIII wieku przeszedł w ręce hrabiego Josepha Cini, który najwyraźniej uznał, że trzeba się wpisać w elewację. I tak nad portalem znajdziemy złotymi literami „IOSEPH CINI”, a na altanie tarasowej – dla równowagi rodowej – napis „FERRINI”. Jakby chcieli powiedzieć: „My tu razem mieszkamy, ale każde ma swój szyld”.
Ruszamy dalej uliczką via di Pietra, jakby nazwa była stworzona w hołdzie Hadrianeum, i po chwili wychodzimy na główną arterię miasta – via del Corso. Przechodzimy na drugą stronę, czasem z lekkim ryzykiem potrącenia przez skuter, ale za to z poczuciem przygody. Następnie wciskamy się w ciasną, ale klimatyczną via delle Murate, gdzie turystów więcej niż sardynek w puszce. Po chwili skręcamy w lewo, w via di Santa Maria in Via, i podążamy aż na jej koniec, gdzie stoi niepozorny z zewnątrz, ale niezwykle ciekawy kościół Santa Maria in Via.

Pierwsza wzmianka o tej świątyni pochodzi z roku 955, ale prawdziwą sławę przyniósł jej cud z 1256 r.. Wtedy to kardynał Pietro Capocci, który najwyraźniej nie miał lepszych pomysłów na wtorkowe popołudnie, wrzucił do studni znajdującej się obok kościoła… kamień. I wtedy zaczęło się dziać. Woda nagle wezbrała – jakby Matka Natura dostała czkawki – a na jej powierzchni ukazał się… kamień z wizerunkiem Matki Boskiej. Tak po prostu. Ot, cud. Nie pierwszy w Rzymie, ale z pewnością jeden z tych lepiej udokumentowanych.
Na miejscu dawnej stajni, w której znajdowała się ta cudowna studnia, zbudowano Kaplicę Studzienną, pierwszą po prawej stronie. Można tu dziś nie tylko zobaczyć oryginalną studnię, ale też – jeśli księża nie mają nic przeciwko – napić się z niej cudownej wody. Miejsce to nazywane jest z tego względu „Małym Lourdes”, choć zamiast Pirenejów mamy tu barok i espresso.
W kaplicy znajduje się również fragment owego słynnego kamienia z malowidłem Madonny. I teraz ciekawostka, która z miejsca rozpala wyobraźnię: kamień ten nie tonie! Choć jest ciężki, jak na porządny kamień przystało, unosi się w wodzie i przeczy prawom fizyki. Gdyby Newton to zobaczył, prawdopodobnie zamknąłby się w wieży i już nigdy nie wyszedł. A co na to księża? Mówią, że to symbol. Jeśli człowiek upadnie, stoczy się na dno, nie oznacza to, że tam zostanie. Tak jak kamień ma szansę wypłynąć na powierzchnię. Prosto, pięknie i pokrzepiająco, jak dobra homilia z happy endem.

Wychodząc z kościoła, warto jeszcze raz spojrzeć na jego barokową fasadę z 1670 r., zaprojektowaną przez Giacomo della Porta, ale zrealizowaną przez Carlo Rainaldiego – duet projektanta i wykonawcy, który sprawił, że ten niepozorny zakątek via in Via stał się przystanią cudów, architektury i opowieści.
Udajmy się teraz na drugą stronę głównej ulicy, gdzie przycupnęły obok siebie dwa place, jakby prowadziły cichy dialog o tym, kto ma więcej do pokazania. Pierwszy z nich to Piazza di San Claudio, który – mimo że nie dorównuje rozmachem swej sąsiadce – kryje prawdziwy architektoniczny klejnot: maleńki, elegancki kościółek Santi Andrea e Claudio dei Borgognoni. Jak sama nazwa wskazuje, świątynia ta powstała w XVII wieku specjalnie dla kolonii mieszkańców Burgundii, tej samej, która słynie z wina, musztardy i nieprzewidywalnej pogody.

Obecny wygląd kościółka pochodzi z roku 1729, kiedy to przebudowano go według projektu Antoine Dérizeta – Francuza, który widocznie wiedział, jak pożenić burgundzką dumę z rzymską estetyką. Fasada prezentuje się zgodnie z modą XVIII wieku – klasyczna, dwupoziomowa, z dolną częścią podzieloną pilastrami, między którymi dumnie pręży się portal zamknięty okrągłym łukiem, a nad nim wyryta inskrypcja „MDCCXXIX”, czyli po ludzku 1729.
Po bokach portalu, jak dwóch strażników gotowych do dyskusji teologicznej (lub do pojedynku na muszkiety), stoją posągi św. Klaudiusza autorstwa Grandjacqueta oraz św. Andrzeja dłuta François Bretona. Górna część fasady to barokowa poezja – duże, centralne okno, nad którym wije się krzywoliniowy szczyt z emblematem królewskiej Francji – Trzema Liliami, czyli herbową zapowiedzią, że w środku czeka nas styl i dostojeństwo.
Wnętrze oparte jest na planie krzyża greckiego, z centralnie umieszczoną kopułą, która aż prosi się, by spojrzeć w górę i zakręcić z zachwytu. W ołtarzu głównym znajduje się delikatny, a zarazem dynamiczny fresk Antonio Bicchiérai przedstawiający adorację anielską, bo w końcu kto inny miałby adorować w burgundzkim kościele, jak nie aniołowie w świetlistych szatach?
Tuż obok, niczym starsza i poważniejsza siostra z ambicjami politycznymi, rozciąga się Piazza di San Silvestro, zdecydowanie bardziej rozgadana i zamaszysta. Sercem placu jest kościół San Silvestro in Capite, którego nazwa brzmi nieco złowrogo („in Capite”? Czyżby ktoś stracił głowę?) i słusznie, bo faktycznie przechowywana jest tu relikwia głowy św. Jana Chrzciciela. W tym mieście, jak widać, głowa to rzecz święta i całkiem trwała.

Świątynia powstała w VIII wieku, dokładnie na miejscu, gdzie wcześniej stał dom dwóch braci, późniejszych papieży: Stefana II i Pawła I. Cofając się jeszcze dalej, trafiamy na imponującą Świątynię Słońca, wzniesioną przez cesarza Aureliana w 273 roku – miejsce pełne światła, dziś zamienione na duchowe reflektory.
Całkowita restauracja kościoła miała miejsce między 1198 a 1216 rokiem, wtedy też zbudowano jego siedmiopiętrową dzwonnicę, która dziś przypomina trochę barokowego wieżowca z epoki gotyku. W latach 1595–1601, dzięki projektowi Francesco da Volterra i Carlo Maderno, świątynia odzyskała świeży wygląd i barokowe maniery. Zaś końcowa dekoracja wnętrza, trwająca aż do końca XVII wieku, to dzieło Carlo Rainaldiego oraz braci Mattia i Domenico De Rossi, z których to Domenico zaprojektował również fasadę w 1703 roku.

Szczyt fasady zdobią figury świętych Sylwestra, Stefana, Franciszka i Klary – wyglądają jak zgrana ekipa patronów świata duchowego i przytulnych klasztorów. Portal z XIII wieku wieńczy złamany przyczółek, pod którym znajduje się reprodukcja wizerunku z Edessy, twarzy Chrystusa odbitej na tkaninie, co do której lepiej nie wchodzić w dyskusje z fanami Całunu Turyńskiego, bo do dziś spierają się o detale.
Za portalem kryje się dziedziniec, na którym wciąż widać fragmenty antycznej Świątyni Słońca – tak, tu historia wchodzi w dialog z chrześcijaństwem bez zbędnych tłumaczeń. Wnętrze kościoła to jednonawowa przestrzeń z bocznymi kaplicami i sklepieniem ozdobionym malowidłem Giacinto Brandiego. Nad wejściem unosi się majestatycznie zestaw barokowych organów z 1680 roku, które – nie oszukujmy się – już same potrafią wywołać uniesienie duchowe.

Kaplice po prawej stronie oferują ucztę dla miłośników sztuki:
-
„Madonna z Dzieciątkiem i świętymi Antonim z Padwy i Stefanem I” autorstwa Giuseppe Chiariego, który stworzył też dekorację całej kaplicy.
-
„Św. Franciszek otrzymuje stygmaty” – dzieło Orazio Gentileschiego, a na ścianach i sklepieniu rozkwitają „Historie świętego” pędzla Luigi Garziego.
-
„Zielone Świątki”, które tchną ogniem i kolorem – wszystko autorstwa Giuseppe Ghezzi, który nie oddał ani jednej kreski innym.
W prawym transepcie błyszczy „Madonna z Dzieciątkiem i świętymi” – dzieło Braccia Ciarpiego, a nad głową wiruje fresk „Historie św. Sylwestra” autorstwa Ludovico Gimignaniego. Kopuła to z kolei galaktyka barokowego koloru spod ręki samego Pomarancia.
Prezbiterium to triumfalna brama do sacrum, z marmurowym ołtarzem z 1518 roku, wykonanym przez toskańskie warsztaty, gdzie precyzja mieszała się z artystyczną ekstazą. Tabernakulum – dzieło Rainaldiego z 1667 roku – przypomina barokowy sejf pełen łask. Po bokach absydy widzimy „Męczeństwo św. Stefana I” oraz „Posłańców Konstantyna wzywających św. Sylwestra”, oba przypisywane Orazio Borgianniemu.

W lewym transepcie – kolejna „Madonna z Dzieciątkiem i świętymi” (tym razem Terenzio Terenziego z Urbino), a po lewej stronie kaplice:
-
„Nieskalana” – obraz Gimignaniego, autora również fresków sklepiennych oraz „Adoracji magów” i „Nawiedzenia” autorstwa Morazzone.
2. „Wizja św. Marcelego papieża”, w której święty ma spotkanie ze Świętą Rodziną – dzieło Gimignaniego, który nie mógł się powstrzymać i dorzucił też malowidła w lunetach oraz „Glorię św. Józefa” na sklepieniu.
- „Ukrzyżowanie” – dramatyczne, pełne ekspresji dzieło Francesco Trevisaniego, który ozdobił także ściany i sklepienie: „Drogą do Kalwarii”, „Biczowaniem” i „Triumfem Krzyża”.

W zakrystii czeka kolekcja jak z muzeum: fresk „Ukrzyżowania” z XIII wieku, „Biała Madonna” z XV wieku, oraz „Biczowanie” z XIV–XV wieku. A wisienką na torcie, a raczej aureolą na głowie, jest relikwia głowy św. Jana Chrzciciela, przechowywana z należytą czcią i pewnie sporą dawką metafizycznej ostrożności.
Po prawej stronie kościoła Sant’Andrea delle Fratte – który za chwilę rozłożymy na części święte – znajduje się budynek dawnego klasztoru benedyktynów, przejęty przez klaryski w 1271 roku, a dziś… cóż, dziś mieści się tam centrala Poczty Włoskiej.

Jeżeli kiedykolwiek zastanawiałeś się, czemu twoja kartka z wakacji dotarła po czterech miesiącach, teraz już wiesz – przesiąkła historią i kontemplacją. W 1878 roku architekt Giovanni Malvezzi całkiem przebudował ten gmach, zapewne z odrobiną niechęci ze strony byłych zakonnic, którym nowa elewacja wyglądała raczej jak herezja niż architektura.
Teraz skręcamy w prawo, idąc wzdłuż tej pocztowej fortecy, i wchodzimy w urokliwą via delle Mercede. Pod numerem 50 czeka nas kulturalna niespodzianka: Sala Umberto, teatr z duszą i bardzo burzliwym CV.

Powstał w 1882 roku według projektu Andrea Busiri Vici, początkowo jako sala koncertowa czyli miejsce, gdzie rzymianie mogli unieść się na skrzydłach muzyki… zanim przyszło kino. W latach 1890–1913 budynek powiększono i przekształcono w pierwsze publiczne kino w Rzymie, a od 1981 roku ponownie rozbrzmiewa tu głos aktora na żywo. Historia z happy endem!
Kilka kroków dalej, pod numerem 11, mieszkał kiedyś Walter Scott, szkocki romantyk i dżentelmen, który swoimi dziełami, takimi jak „Rob Roy” czy „Ivanhoe”, rozkochał w sobie czytelników całej Europy. Tak, to prawda, nawet rzymskie kamienice mają szkockie epizody.
A teraz uwaga, bo dochodzimy do numeru 12, zwanego dziś Pałacem Berniniego. Brzmi dumnie, prawda? I słusznie, bo według tablicy z 1898 roku, dzieła Ettore Ferrariego, to właśnie tutaj mieszkał i umarł Gian Lorenzo Bernini.

No i… tu się zaczyna zabawa. Otóż Bernini naprawdę mieszkał pod numerem 11, więc tablica chybiona jak rzut oszczepem po zbyt wielu winach Frascati. Ale czy to ważne? Przecież oba budynki należały do mistrza, więc o co ten hałas? Hałas jest o coś innego…
Obok bowiem, jak wyrośnięty kuzyn w rodzinnej fotografii, dumnie stoi Palazzo della Propaganda Fide, czyli siedziba papieskiej propagandy, z której dziś wypadałoby wypędzać demony marketingu. Boczną elewację tego budynku zaprojektował Bernini, ale niestety, stracił posadę i dalszą pracą zajął się Borromini – jego największy rywal i barokowy wróg numer jeden. I tu wchodzi na scenę najbardziej nieświęty epizod ich rywalizacji.
Borromini, jak każdy szanujący się artysta z ego większym niż kopuła św. Piotra, wyrzeźbił na rogu budynku… ośle uszy. Tak, dokładnie, w samym sercu papieskiej propagandy dumnie sterczały ośle uszy w ramie papieskiego herbu. Delikatna sugestia: „Drogi Gian Lorenzo, jesteś osłem”. Kultura renesansowa? Nie tym razem.
Bernini, zamiast pisać list do przełożonych, odpalił z grubej rury. Gdy Borromini rankiem wychylił się przez okno, z pewnością z miną pełną triumfu, ujrzał skierowaną w swoją stronę gigantyczną rzeźbę męskiego przyrodzenia, dumnie sterczącą z tarasu domu Berniniego. Cóż, „penis Berniniego” długo nie gościł w miejskim pejzażu, zbyt wielu pobożnych staruszków przewracało się z wrażenia, ale opowieść przetrwała, a Rzym aż po dziś dzień śmieje się spod ronda kapelusza.
Wracając do sacrum, czas odwiedzić kościół Sant’Andrea delle Fratte, którego historia zaczyna się pod koniec XII wieku, a potem przechodzi przez całą galerię barokowych zmian i przetasowań.
Najpierw mieli go augustianie, potem od 1585 roku – Bracia Mniejsi św. Franciszka z Paoli. Między 1604 a 1612 rokiem przebudowano świątynię według projektu Gaspare Guerra, a po jego śmierci pałeczkę przejął Francesco Borromini. To on w latach 1653–1667 stworzył absydę, bęben kopuły i dzwonnicę, pokazując raz jeszcze, że potrafił z kamienia wycisnąć emocje. Ostateczne prace zakończył Mattia De Rossi w 1691 roku, a ostatnich retuszy do fasady dodał w 1826 roku Pasquale Belli.
Wejdźmy do środka – jedna nawa, trzy kaplice po każdej stronie, transept, prezbiterium z absydą i kopuła, którą ozdobił Pasquale Marini. Całość sprawia wrażenie jakby barok postanowił uprawiać akrobatykę.
Zaraz przy wejściu po bokach pomniki grobowe: po prawej Livia del Grillo, po lewej Teresa d’Auria, oba dłuta Francesco Queirolo z 1752 roku. Dalej jeszcze pomnik kardynała Carlo Leopoldo Calcagnini, autorstwa Pietro Bracciego – rzeźbiarza, który mógłby dłutem pokroić masło.

W kaplicach po prawej:
-
marmurowa kadź – dzieło Borgognone. W głębi: „Chrzest Chrystusa” pędzla Ludovico Gimignani.
-
Pomnik kard. Pierluigi Carafa – również Bracci.
Za trzecią kaplicą znajduje się wejście na krużganki, z freskami przedstawiającymi życie św. Franciszka z Paoli. Lunety malowali: Cozza, Marini oraz Filippo Gherardi. Trzy pędzle, jedno życie, mnóstwo świętych detali.
W prawym transepcie w ołtarzu Filippo Barigioni umieścił obraz „Św. Franciszek z Paoli” autorstwa Paris Nogari, a całość zdobią anioły ze stiuku, wykonane przez G. B. Maini.
W prezbiterium, w absydzie znajduje się „Rozmnożenie chleba i ryb” – dzieło Mariniego. Za ołtarzem głównym: „Ukrzyżowanie św. Andrzeja” (G. B. Lenardi), „Pogrzeb św. Andrzeja” (Francesco Trevisani) oraz „Śmierć św. Andrzeja” (Lazzaro Baldi). Po bokach – dwa marmurowe anioły autorstwa Gian Lorenzo Berniniego, które wyglądają, jakby zaraz miały się poderwać do lotu i zażądać autografu od papieża.
W lewym transepcie: ołtarz Vanvitelliego i Valadiera, a w nim: „Św. Anna, św. Joachim i mała Maria” – dzieło Giuseppe Bottani. Pod ołtarzem figura św. Anny dłuta Mainiego.
Na koniec – w trzeciej kaplicy po lewej – „Cudowna Madonna”, obraz przypisywany Domenico Bartoliniemu. I choć Madonna już nie przemawia, to nadal potrafi zawstydzić każdego turystę spojrzeniem godnym mamy Włoszki po tym, jak wylałeś czerwone wino na biały obrus.
Wychodząc z kościoła, rzućmy na chwilę nasze mapy, przewodniki i dobre wychowanie w kąt, zboczmy lekko w lewo, tak jakbyśmy właśnie odkryli tajemne przejście w starym pałacu, i pozwólmy sobie dojść do uroczego placu Largo del Nazareno. Po lewej stronie wyrasta przed nami dostojna, acz nieco zaspana sylwetka Palazzo Tonti, znanego też pod bardziej edukacyjną nazwą Collegio Nazareno.

Zbudowany w drugiej połowie XVI wieku, ten skromny na zewnątrz, ale bogaty we wspomnienia budynek przeszedł w kolejnym stuleciu w ręce nie byle kogo, bo samego kardynała Michelangelo Tonti, byłego arcybiskupa Nazaretu oraz sekretarza stanu papieża Pawła V (Borghese). Kardynał, człowiek o sercu złotym i kieszeni raczej solidnej, nie bawił się w skarbonki i od razu założył tu kolegium dla ubogiej młodzieży, co w tamtych czasach było równie rewolucyjne, jak dziś TikTok bez tańców.
Wewnętrzny dziedziniec tego zabytku, dziś niestety niedostępny dla turystów, skrywa starogreckie posągi nimf, które jakby nigdy nic, od stuleci udają, że nic ich nie obchodzi, oraz interesujący zegar, który — jeśli wierzyć legendzie — odmierza nie czas, a poziom cierpliwości tych, którzy próbują się do niego dostać. Pałac służy dziś celom politycznym, więc jakiekolwiek próby wejścia bez zaproszenia mogą skończyć się szybciej niż sen o karierze w dyplomacji.
Na rogu budynku, niczym wisienka na torcie urbanistycznego eklektyzmu, pyszni się marmurowa fontanna z płaskorzeźbioną głową byka, zamontowana w 1957 roku. Dlaczego byk? Nie wiadomo. Może symbol siły. Może znak zodiaku architekta. A może po prostu komuś podobały się rogi.
Nie kończmy jednak naszej eksploracji tak prędko. Jeśli od fontanny pójdziemy jeszcze kawałek dalej w lewo, uliczką via del Nazareno, naszym oczom ukaże się pod numerem 9 wejście do czegoś absolutnie niepozornego, a jednak wielkiego — antycznego akweduktu Acqua Vergine.

Tu historia spotyka się z hydrauliką na poziomie mistrzowskim. Po drugiej stronie ulicy znajduje się jego drugie wejście, na wypadek gdyby komuś znudziło się pierwsze. System ten dostarczał wodę do Rzymu już od czasów cesarza Oktawiana Augusta, a dziś… cóż, nadal działa. Woda mineralna w plastikowej butelce może się schować.
Wracamy teraz pod kościół, skąd ruszamy wzdłuż jego lewego boku ulicą via di Capo le Case. Pod numerem 56 zatrzymujemy się przed budynkiem, który niegdyś mieścił Hotel Południe. W 1887 roku gościł on niezwykłą postać — Teresę z Lisieux, znaną także jako „Mała Teresa”. Ta francuska karmelitanka bosa, dziewica i święta Kościoła katolickiego, zmarła młodo, w wieku 24 lat, na gruźlicę, ale zostawiła po sobie duchowe dziedzictwo większe niż niejedna encyklopedia.

Pokój nr 1, w którym mieszkała, przez lata był zachowany w niemal niezmienionym stanie, mimo że hotel przeżył więcej remontów niż przeciętne małżeństwo. O jej pobycie przypomina skromna tabliczka na fasadzie, która mówi więcej niż cały tom wspomnień.
Po drugiej stronie ulicy, pod numerem 3, mamy coś z zupełnie innej beczki — Palazzo Centini, znany bardziej jako Casa dei Pupazzi, czyli Dom Lalek.

Nie, nie chodzi o horror klasy B, tylko o absolutnie uroczy przykład architektury ozdobnej. Budynek powstał w XVIII wieku według projektu architekta Tommaso Mattei, a następnie został zakupiony przez hrabiego Felice Centiniego. W 1820 roku miał tu swoją pracownię malarz Massimo D’Azeglio, który prawdopodobnie też miał dosyć lalek, ale nie miał wyjścia. Budynek zachwyca misternie rzeźbioną sztukaterią okien, które wyglądają, jakby z każdej chwili miała wyjrzeć mała księżniczka lub przynajmniej dobrze opłacony lokator.
Idziemy dalej, dochodząc do ulicy via Francesco Crispi, nazwanej na cześć włoskiego premiera z lat 1887–1891. I tu niespodzianka. Przed nami stoi coś, co wygląda jak kościół… i proszę bardzo, kiedyś to był kościół! Mowa o S. Giovanni in Capo le Case, należącym niegdyś do Karmelitów Bosych. Niestety, w 1870 roku zakonnikom powiedziano „dość tej modlitwy, czas na sztukę” i w budynku urządzono Muzeum Sztuki Przemysłowej, a od 1995 roku działa tu Miejska Galeria Sztuki Nowoczesnej. Niech to będzie przestrogą: nawet świątynia może zostać galerią.

Teraz skręcamy w lewo, by po chwili odbić w prawo w via Sistina. Ulica ta została zaprojektowana przez Domenico Fontanę, który miał wyraźne poczucie humoru, zbudował ją tak, że wydaje się bardzo spadzista, choć różnica poziomów między jej początkiem a końcem wynosi ledwie 10 metrów. Optyczna iluzja? A może Fontana po prostu lubił patrzeć, jak ludzie sapią bez powodu.
Tuż na początku ulicy, pod numerem 113, stoi uroczy budynek: Rezydencja Nostra Signora di Lourdes, prowadzona przez zakonnice. Mały hotelik z wielką duszą.


Dalej, pod numerami 124–125, jak głosi tablica pamiątkowa, mieszkał Nicolai Gogol. Z kolei tuż obok, pod numerami 122–123, zatrzymał się Cyprian Kamil Norwid, polski poeta, prorok, emigrant i miłośnik kawy (najpewniej gorzkiej). Rzym znał lepiej niż większość mieszkańców i zostawił tu więcej poezji niż niejedna księgarnia.

Idziemy dalej do numerów 128–131, gdzie znajduje się Teatro Sistina, zbudowany w 1950 roku według projektu Marcello Piacentiniego. W środku znajdziemy okrągłą salę na 1600 osób, pełną najnowocześniejszych urządzeń scenicznych. Jeśli coś tu nie zagra, to tylko dlatego, że widz usnął.

Tuż za teatrem, pod numerem 138, znajduje się Palazzo Rossini, w którym w 1882 roku mieszkał architekt i grafik Luigi Rossini z Rawenny. Geniusz perspektywy i detalu, który potrafił narysować kolumnę z taką dokładnością, że marmur sam zaczynał rezonować.
Na koniec, po drugiej stronie ulicy, jakby dla równowagi duchowej, stoi kościół SS. Ildefonso e Tommaso da Villanova, z XVIII wieku, z barokową fasadą autorstwa Francesco Ferrariego. To miejsce, gdzie duchowość spotyka się z elegancją, a każda kolumna zdaje się mówić „spójrz, jak dobrze tu być”.

Spacer kończymy na dobrze już nam znanym placu Piazza Barberini, gdzie historia, fontanny i rozkoszne zamieszanie codziennego życia tworzą razem mozaikę rzymskiego cudu codzienności.
A podczas naszego kolejnego spotkania, wejdziemy z hukiem na Campo Marzio, czyli nieśmiertelne Pola Marsowe. Tam to dopiero będzie marsz — przez tysiąclecia, geniusz i kaprysy Wiecznego Miasta!
——————————-
Podoba Ci się Spacerownik po Rzymie? Postaw nam kawę, przy kawie teksty szybciej się piszą 😜
Bibliografia:
- C. Rendina, Le chiese di Roma, Newton & Compton Editori, Milano 2000;
- Giorgio Carpaneto, I palazzi di Roma, Newton & Compton, Roma 2004;
- C. Rendina, D. Paradisi, Le strade di Roma, Newton & Compton Editori, Roma 2004;
- Sergio Delli, Le fontane di Roma, Schwarz & Meyer Ed., Roma 1985;
Brawo ! Rzadko spotyka się takie rzeczowe, konkretne i treściwe opisy dot. zabytków Rzymu- a w dodatku odnoszące się do mniej znanych perełek (może za wyj. San Adnrea della Valle). Bardzo dziękuję za podpowiedź. Na pewno skorzystam przy kolejnym zwiedzaniu Wiecznego Miasta.
Cieszymy się, że podoba się Wam nasz Spacerownik po Rzymie. Życzymy miłego zwiedzania 😊