Dziś wyruszamy poza mury! Zaczynamy cykl spacerów poza historyczne, miejskie granice Rzymu — czyli tam, gdzie kończy się zgiełk Forum Romanum, a zaczyna… szelest cyprysów, echa przeszłości i tupot sandałów legionistów! Naszym pierwszym krokiem będzie wędrówka wzdłuż najstarszej rzymskiej drogi – via Appia Antica, tej samej, którą nie bez dumy nazywano „Regina Viarum”, czyli „Królową dróg”. Ale zanim wyruszymy, warto nieco przygładzić togi i ogarnąć kilka faktów z kart dziejów — tych z pyłem drogowym w roli głównej.

Powszechnie mówi się, że drogi wynaleźli Rzymianie. To wprawdzie piękna legenda, ale jak każda legenda — z prawdą ma na pieńku. Zanim Romulus wykopał pierwszy rów pod Palatynem, Etruskowie już wiedzieli, że człowiek bez porządnej drogi to jak wino bez amfory. To jednak Rzymianie doprowadzili sztukę budowy dróg do perfekcji godnej samego Apolla.

Drogi nie powstawały, żeby można było łatwiej wędrować na wakacje do Ostii. Ich pierwotnym celem było podboje, handel i komunikacja. Armie miały się szybko przemieszczać, kupcy – bezpiecznie przewozić towary, a kurierzy – gnać z wiadomościami, zanim inna prowincja zdąży wpaść na pomysł buntu. A gdzie armia, handel i poczta — tam imperium.

Już w IV wieku p.n.e. zaczęto budowę tych imponujących arterii, z których pierwszą pełnoprawną była właśnie via Appia. Potem to już poszło — 382 drogi, 85 tysięcy kilometrów, trzy kontynenty i tyle kamieni, że niejeden współczesny brukarz poczułby się przy tym jak skromny amator.

Główne drogi rzymskie na Półwyspie Apenińskim

Po pierwsze: trzeba wyrównać teren. Po drugie: wykopać rów. Po trzecie: zbudować pięciowarstwową konstrukcję, która bardziej przypominała architekturę niż zwykłe drogownictwo.

  • Na samym dnie układano wielkie kamienie, których szczeliny łączono zaprawą z pucolany, czyli pyłu wulkanicznego z rejonów Wezuwiusza. To ten sam, który spopielił Pompeje, ale wcześniej robił karierę w budownictwie. Warstwa ta miała 30–50 cm.

  • Boczne krawężniki ważyły nawet 50 kilogramów – idealne, by na nich złamać miecz albo przysiąść z amforą wina.

  • Potem szedł tłuczeń, też z zaprawą — około 30 cm.

  • Na to żwir z zaprawą, a następnie żwir z piaskiem – to już robiło za ochronę przeciw wodzie.

  • Całość wieńczyła górna warstwa z płasko szlifowanych kamieni, czasem dochodzących do metra długości!

Suma sumarum – standardowa droga miała 1,5 metra grubości, czyli więcej niż niejedna współczesna ściana nośna. I nic dziwnego, że Rzymianie przejeżdżali przez stulecia, a XVIII-wieczni inżynierowie kopiowali ich rozwiązania z nabożną czcią.

Rzymianie rozróżniali drogi według szerokości i przeznaczenia. Oto krótka ściągawka:

  • „Wozostrady” – prawdziwe autostrady starożytności, aż 15 metrów szerokości! To już bardziej droga dla słoni Hannibala niż dla zwykłego centuriona.

  • Drogi główne3,5 do 5 metrów, czyli idealnie na mijankę dwóch rydwanów.

  • Drogi lokalne – około 1,2 metra, może nie za szeroko, ale wystarczyło na sąsiedzkie „salve!”.

  • Drogi piesze60 cm, z opcją konną.

  • Ścieżki – skromne 30 cm, raczej dla pieszych i kotów miejskich.

I tu uwaga: drogi były perfekcyjnie oznakowane! Co milę rzymską (czyli 1478,5 m – tak, mierzyli dokładnie) ustawiano kamienie milowe z informacjami o odległościach. Co 5 milkamienie kurierskie dla tych, co gnali szybciej niż wiadomości z Twittera.

Kamienie te ważyły nawet 2 tony, były 1,5 metrowe, a średnicę miały pół metra. Na ich bazie widniał numer mili, a na kolumnie – odległość od Złotego Kamienia Milowego z Forum Romanum. Nie zabrakło też informacji o innych miastach. GPS? Pff, Rzymianie mieli kamień z inskrypcją.

Na skrzyżowaniach ustawiano kapliczki Lares Compitales – bóstwa strzegące rozdroży, bo nigdy nie wiadomo, czy za zakrętem nie czyha zbój albo senator z nową ustawą. Wzdłuż dróg wznoszono też kapliczki Lares Viales, czyli patronów dróg. 30 stycznia odbywały się specjalne ceremonie – otwierano kapliczki, składano ofiary i proszono o bezpieczne podróże. Bo wiadomo – jak się jedzie przez imperium, to lepiej mieć boskie plecy.

Wzdłuż dróg stawiano zajazdy, lupanary (czyli domy publiczne) i budowano chodniki, a nawet kamienne przejścia dla pieszych w miastach! I jeszcze niektórzy mówią, że cywilizacja zaczęła się w średniowieczu…

Przykładowe antyczne przejście dla pieszych

Wróćmy do naszej dzisiejszej bohaterki. Via Appia, znana dziś jako via Appia Antica, powstała w 312 r. p.n.e. z inicjatywy cenzora Appiusza Klaudiusza. Tak, ten Appiusz, który tak kochał porządek, że zbudował coś, co przetrwało dłużej niż niejeden senat. Nazwa drogi to nie poetycka metafora – po prostu: od jego nazwiska.

Początkowo biegła od Porta Capena do Kapui, czyli nieopodal dzisiejszego Neapolu. Ale to był dopiero początek. W latach 270–225 p.n.e. drogę przedłużono aż do Brundisium (dziś Brindisi). W efekcie miała 532 kilometry i 260 metrów długości oraz 4,1 metra szerokości. Przy niej ciągnęły się chodniki – dla pieszych, filozofów i poetów szukających natchnienia.

Przez 28 kilometrów droga przebiegała przez legendarne Błota Pontyjskie – bagno, z którym trzeba było się zmierzyć inżynieryjnie. Rzymianie zbudowali tu nasyp o wysokości 4 metrów i szerokości 23 metrów, a w niektórych miejscach dodali mury oporowe, by droga się nie osunęła. Najwyższy miał aż 43 metry! Tyle to dziś mają niektóre wieżowce…

Do dziś przetrwał fragment o długości 16 kilometrów i 263 metrów, którym już niedługo wspólnie powędrujemy. I uwierzcie, to nie będzie zwykły spacer. To będzie podróż w czasie, po której nawet asfalt Apeninów wyda się nieco… współczesny.

Via Appia była nie tylko praktyczna. Miała znaczenie prestiżowe, strategiczne i propagandowe.

  • Prestiżowe – bo pokazywała, że Rzym może wszystko, nawet zbudować autostradę przed wynalezieniem asfaltu.

  • Strategiczne – bo łączyła stolicę z ważnym portem nad Adriatykiem.

  • Propagandowe – bo właśnie na tej drodze, w 71 r. p.n.e., ukrzyżowano 6000 buntowników Spartakusa między Kapuą a Rzymem. Ku przestrodze. Dziś nazwalibyśmy to brutalną kampanią informacyjną.

Spacer naszą Królową – via Appia Antica – rozpoczynamy z przytupem, bo tuż przy monumentalnej Porta San Sebastiano, jednej z największych i najlepiej zachowanych bram w murach aureliańskich. To właśnie przez nią wędrowcy, legioniści i pielgrzymi opuszczali niegdyś Rzym, udając się na południe – ku przygodzie, wojnie lub… domowi na wakacje, jeśli ktoś miał willę w Kampanii.

Zaraz po wyjściu z bramy stajemy na skrzyżowaniu, które obecnie wygląda dość niepozornie – trochę jakbyśmy opuścili Wieczne Miasto i trafili do bardziej wiejskiej dzielnicy. Ale nie dajmy się zwieść pozorom. Ulica, którą podążamy prosto, to właśnie legendarna via Appia Antica.

Już na samym początku warto spojrzeć w prawo, na mur, który może z pozoru wygląda jak zwykłe ogrodzenie, ale skrywa prawdziwą perełkę dla spostrzegawczych. Wmurowano tam bowiem kopię kamienia milowego, oznaczającego jedną milę od Forum Romanum – czyli równe 1478,5 metra od serca Imperium.

Kamień milowy przy via Appia

Oryginał, jak przystało na cenny zabytek, odpoczywa w klimatyzowanym luksusie Muzeów Kapitolińskich. Ale kopia też ma swój urok i daje wyobrażenie, jak znakomicie oznakowana była niegdyś sieć rzymskich dróg – GPS mógłby się uczyć od starożytnych.

Kilka kroków dalej, pod numerem 19, znajduje się dom, który spokojnie mógłby być scenografią do filmu historyczno-surrealistycznego: zbudowany na antycznym grobowcu! W ścianie do dziś można zobaczyć fragmenty oryginalnego rzymskiego muru, a legenda, jak to legendy mają w zwyczaju, opowiada, że tu właśnie miał być pochowany sam Horacy – ten od „carpe diem”. Owszem, oficjalna wersja mówi, że poeta spoczął w ogrodach Mecenasa na Eskwilinie, ale kto wie? Może jednak lubił bardziej tę stronę miasta, z dala od zgiełku? Przecież nawet starożytni potrzebowali trochę świętego spokoju.

Dom zbudowany na rzekomym grobowcu Horacego

Podążając dalej, pod numerem 42, trafiamy na monumentalny przykład architektury industrialnej, który robi wrażenie nawet na miłośnikach ruin i kolumn. To dawna fabryka papieru, jedna z największych we Włoszech, działająca aż do II wojny światowej. Choć pierwsze budynki w tym miejscu powstały już w XI wieku, obecny wygląd to efekt modernizacji z roku 1912. Dziś mieści się tu siedziba Regionalnego Parku Appia Antica oraz małe, urokliwe muzeum z eksponatami z czasów, gdy papier robiło się nie z danych osobowych w internecie, a z prawdziwego drewna i maszyn parowych.

Siedziba Regionalnego Parku Appia Antica

Po drugiej stronie, czyli pod numerem 41, znajduje się miejsce o nieco mroczniejszym uroku: Tomba di Geta.

Grobowiec cesarza Gety

Grobowiec ten ukryty jest we wnętrzu niewielkiego XVI-wiecznego budynku, ale jego historia sięga czasów krwawych intryg pałacowych. Geta, syn cesarza Septymiusza Sewera i cesarzowej Julii Domny, był rówieśnikiem znacznie bardziej pamiętliwego brata – Karakalli. Ten ostatni, nie mogąc znieść perspektywy współrządzenia, zamordował Getę w 212 roku, mając zaledwie 23 lata na karku. I choć dziś wspominamy go z grobową powagą, to warto przypomnieć, że po jego śmierci Karakalla kazał wymazać go z wszelkich inskrypcji i portretów. To się nazywa „unfriend” w stylu rzymskim.

Idąc dalej, po tej samej stronie co Geta, lecz kilka kroków dalej, wyłania się z krzaków majestatyczna Tomba di Priscilla – i tu znów wracamy do klimatów romantycznych z domieszką gotyku.

Grobowiec Priscilli widziany z ulicy via Appia Antica

Grobowiec zbudowany jest na czworobocznej bazie, na której ustawiono dwa cylindryczne bębny, a na nich – niczym wisienka na grobowcu – pozostałości XIII-wiecznej wieży zbudowanej przez możny ród Caetani. Wieża pełniła funkcję obronną, bo nawet nekropolia może potrzebować ochrony przed wandalami i… okoliczną młodzieżą.

We wnętrzu tego antycznego grobowca znajduje się tzw. cella grobowa, czyli kameralne miejsce wiecznego spoczynku, nakryte sklepieniem kolebkowym, gdzie zachowały się trzy wnęki na sarkofagi. Podobno pochowano tu Priscillę, żonę Tytusa Flawiusza Abascanto, wyzwoleńca samego cesarza Domicjana. A że życie toczy się dalej – nawet po śmierci – to w średniowieczu komora grobowa służyła jako… magazyn serów. Tak jest! Sery dojrzewały sobie w spokoju wśród rzymskich duchów, w idealnym mikroklimacie. Czyżby stąd pochodziło słynne „formaggio stagionato con storia”?

Grobowiec Priscilli – widok od strony podwórka

Na charakterystycznym zakręcie via Appia Antica, po lewej stronie, pośród cienia drzew i szumu cykad, naszym oczom ukazuje się niewielki kościółek, który wielu pielgrzymów zna jako „Quo Vadis, Domine?”, ale którego prawdziwe wezwanie brzmi: Santa Maria in Palmis. Niby to samo miejsce, a jednak – jak to często w Rzymie – jedna historia kryje drugą, starszą, jeszcze bardziej zagadkową.

Fasada kościoła Quo vadis Domine

Już w IX wieku powstała tu skromna kapliczka, upamiętniająca jedno z najbardziej symbolicznych i wzruszających spotkań w chrześcijańskiej tradycji. Według legendarnej opowieści, po wybuchu prześladowań chrześcijan, jakie nastąpiły po wielkim pożarze Rzymu w 64 roku (tak, tym samym, który Neron najpierw obserwował z tarasu, a potem zrzucił winę na chrześcijan), święty Piotr, przerażony i wewnętrznie rozdarty, uciekał z Rzymu właśnie tą drogą.

I oto właśnie tutaj, w tym miejscu, miał spotkać samego Jezusa, który – ku zaskoczeniu Piotra – szedł w przeciwną stronę, do miasta. Zaskoczony apostoł zapytał: „Quo vadis, Domine?”, czyli – w tłumaczeniu z łaciny na język śmiertelników – „Dokąd zmierzasz, Panie?”. Chrystus miał odpowiedzieć: „Skoro Ty uciekasz z Rzymu, ja do niego podążam, by dać się na nowo ukrzyżować”. Mocne słowa. Szlachetny wyrzut sumienia w wersji boskiej.

Poruszony Piotr zawrócił. Wrócił do Rzymu i – jak wiemy – zakończył swoje życie męczeńską śmiercią na krzyżu, na Wzgórzu Watykańskim, prosząc, by ukrzyżowano go głową w dół, bo nie czuł się godny umrzeć jak Chrystus.

W miejscu tego legendarnego spotkania, na antycznym bruku, pozostał ponoć odcisk stóp Jezusa – tak przynajmniej głosi tradycja. I to właśnie na tym kamieniu stanęła niegdyś wspomniana kapliczka, rozbudowana do obecnych rozmiarów między końcem XVI a początkiem XVII wieku. Obecna fasada kościoła to dzieło z roku 1632, ufundowane przez kardynała Francesco Barberiniego, siostrzeńca papieża Urbana VIII. Jak to u Barberinich – nie mogło być skromnie, musiało być z rozmachem, choć nadal z nutą pobożnej prostoty.

Wnętrze kościoła jest jednonawowe, skromne, ale bardzo klimatyczne.

Wnętrze kościoła Quo Vadis Domine

I właśnie tam, w fragmencie autentycznego antycznego bruku, za kratą, spoczywa kamień z odciśniętymi stopami.

Kamień z rzekomymi śladami stóp Chrystusa

Dziś jest to kopia – bo oryginał, zmęczony dotykiem tysięcy pobożnych dłoni, został przeniesiony do kościoła San Sebastiano fuori le mura (do którego też kiedyś zajrzymy). Rozmiar stopy? 27,5 cm. Rzymski Jezus miałby więc dzisiaj buta mniej więcej 44/45. Pewnie sandały, bo latem jednak przewiewne.

Tyle legenda. Piękna, wzruszająca, ale – niestety – mało prawdopodobna. Kamień ten nie jest jedyny w swoim rodzaju. W rzeczywistości to tzw. kamień wotywny z pogańskiego sanktuarium boga Redicoloopiekuna podróżnych i szczęśliwych powrotów. W czasach, gdy GPS był jeszcze tylko akronimem dla „Gajus Publikus Septymius”, wędrowcy wracający do domu zatrzymywali się w tej okolicy i składali Redicolo ofiary w podzięce za udaną podróż. Kamienie ze śladami stóp miały symbolizować wdzięczność i powrót na ojczystą ziemię – dosłownie.

A jakby tego było mało, w tej samej okolicy znajdował się grobowiec słynnego czarnowrona, który – uwaga – potrafił mówić i przepowiadał przyszłość. Czarny jak atrament i mądry jak biblioteka, ptak żył za czasów cesarza Tyberiusza i miał swoich fanów w całym mieście. Po jego śmierci urządzono mu procesję pogrzebową, a nawet ceremonię żałobną, której nie powstydziłby się niejeden senator. Kruk miał lepszy PR niż niejeden filozof.

Wracamy do wnętrza kościoła. W ołtarzu głównym spogląda na nas spokojna „Madonna z Dzieciątkiem”, a po jej bokach dwa freski, które przypominają, że cierpienie i ofiara to nieodłączne elementy historii Kościoła: „Ukrzyżowanie Jezusa” oraz „Ukrzyżowanie św. Piotra”. Nad ołtarzem, w lunecie, dominuje fresk przedstawiający „Spotkanie Jezusa ze św. Piotrem”, czyli ilustracja legendarnego dialogu „Quo vadis”.

Pomnik Henryka Sienkiewicza

Na bocznych ścianach kościoła odnajdziemy kolejne dwa freski poświęcone tej samej tematyce. W bocznej wnęce kaplicy, bardziej zacienionej i intymnej, pojawia się nieoczekiwany bohater: św. Franciszek z Asyżu, który spogląda na nas na tle panoramy Rzymu. Można powiedzieć, że też był trochę pielgrzymem – tyle że z nieco większym bagażem duchowym niż plecakiem.

Na koniec, po lewej stronie od wejścia, czeka niespodzianka dla polskich serc: brązowy pomnik Henryka Sienkiewicza, naszego noblisty, pisarza i ojca literackiego słynnej powieści „Quo vadis?”. To dzięki niemu cały świat dowiedział się o tej małej kapliczce na zakręcie via Appia, a Rzymianie jeszcze raz przekonali się, że historia – nawet ta zmyślona – może być wielką siłą kultury.

Tu kończymy pierwszą część naszej wędrówki po via Appia Antica, należącej do IX dzielnicy Rzymu – Appio Latino. Ale nie żegnamy się na długo. W kolejnej części spaceru zajrzymy do malowniczego Parco della Caffarella, gdzie historie stają się bardziej rustykalne, ale nie mniej fascynujące. Ciąg dalszy nastąpi – i to z rozmachem!

——————————-
Podoba Ci się Spacerownik po Rzymie? Postaw nam kawę, przy kawie teksty szybciej się piszą 😜

Postaw mi kawę na buycoffee.to

 

 

Bibliografia:

  • Felice Ramorino, Mitologia classica illustrata, Milano 1984;
  • Carmelo G. Malacrino, Ingegneria dei Greci e dei Romani, San Giovanni Lupatoto 2010;
  • Attilio Stazio, Via Appia: da Roma a Brindisi attraverso Capua e Benevento, Napoli 1987;
  • Giuseppe Tomassetti, La campagna romana, antica, medioevale e moderna, Firenze 1979;
  • Santo Mazzarino, L’Impero romano, Roma-Bari 1976.

Być może zainteresuje Cię również:

2 komentarze

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona używa Akismet do redukcji spamu. Dowiedz się, w jaki sposób przetwarzane są dane Twoich komentarzy.