Nasz kolejny spacer rozpoczynamy w innym, sąsiednim rejonie Rzymu — Rione Sant’Eustachio. Nazwa, jak się łatwo domyślić, pochodzi od świętego Eustachego, znanego również jako Eustachiusz — a wcześniej… Placidus, generał samego cesarza Trajana! Ot, taka typowa rzymska historia: najpierw armia, potem iluminacja i na końcu męczeństwo.

Legenda głosi, że w czasie polowania w okolicach dzisiejszego Tivoli nasz Placidus ujrzał jelenia, a pomiędzy jego rogami — nie, nie disco-kulę ani neon „open bar” — lecz świetlisty Krzyż Chrystusa. Doznał objawienia, nawrócił się, przyjął chrzest i przyjął nowe imię — Eustachiusz. I jakby tego było mało, los postanowił urządzić mu wersję beta Księgi Hioba: stracił majątek, porwano mu żonę, a dzieci pożarły dwa wygłodniałe drapieżniki — lew i wilk (zabrakło tylko niedźwiedzia i byłby komplet bajkowy). Ale Eustachiusz nie zwątpił w Boga i… wszystko odzyskał. Sielanka nie trwała jednak długo: cesarz Hadrian, jak to Hadrian, miał inne zdanie na temat chrześcijan. Święty został najpierw rzucony lwom (które chyba się najadły wcześniej, bo nic mu nie zrobiły), a potem upieczono go żywcem w metalowym, rozgrzanym do czerwoności byku z brązu. Taka była cena świętości w czasach imperium.

Dziś stoimy dokładnie w miejscu, gdzie według tradycji Eustachiusz zakończył życie — na Piazza di Sant’Eustachio, ukrytym gdzieś między monumentalną Piazza Navona a dumnym Panteonem. Plac nie rzuca się w oczy, ale to właśnie jego dyskretne piękno sprawia, że trafiają tu tylko wtajemniczeni. Witamy w klubie.

Przed nami kościół Sant’Eustachio, który — uwaga — stoi tu od ponad dziewięciu wieków!

Kościół S. Eustachio

Pierwsza świątynia powstała niedługo po śmierci świętego. W 1195 r. papież Celestyn III odbudował kościół, dodając mu charakterystyczną romańską dzwonnicę, która przetrwała do dziś jakby na złość rzymskim trzęsieniom ziemi, barokowym kaprysom i modernistycznym „rewolucjom”.

Kościół przechodził różne liftingi: w latach 1701–1706 odświeżyli go Cesare Crovara i G. B. Contini, a w latach 1724–1726 zafundowano mu metamorfozę w stylu „barokowy glamour” — dzięki takim architektom jak Antonio Canevari, Nicola Salvi (ten od fontanny di Trevi!) i Giovanni Domenico Navone.

Fasada — klasyczna dwupoziomowa, z dolną częścią przeciętą czterema pilastrami, i z portykiem wspartym na jońskich kolumnach — wygląda jak rzymska dama gotowa na przyjęcie w ambasadzie papieskiej. Na szczycie spogląda na nas jeleń z krzyżem między rogami, dzieło Paolo Morellego z XVIII w. — znak firmowy świętego Eustachego i, nieoficjalnie, także baristów z okolicznych kawiarni.

Wchodzimy przez żelazną bramę na niewielki dziedziniec z gankiem. W środku — pamiątki po tych, którzy Rzym kochali, umarli i zostali tu na wieki: nagrobki hrabiego Giovanni Giraud, Filippo Chiariniego i innych. Wnętrze kościoła? Klasyka: plan krzyża łacińskiego, jedna nawa, trzy kaplice, kolumny korynckie i dużo barokowej elegancji z XVIII wieku.

Wnętrze kościoła Sant’Eustachio

Ołtarz główny z brązu to dzieło wspomnianego już Nicoli Salvi, z 1739 r.. Opiera się na urnie, która według tradycji przechowywała szczątki świętego Eustachego i jego rodziny — dziś znajdują się one w paryskim kościele Saint-Eustache. Całość wieńczy baldachim z jeleniem i cherubinami, zrealizowany w 1746 r. przez Ferdinando Fugę — maestro absolutnego przepychu.

Opuszczając kościół, skręcamy w lewo i stajemy na via Sant’Eustachio. Spójrzcie na boczną ścianę kościoła — jest tam pamiątkowa tablica z 1495 r. Ale uwaga — oczy przyciągną coś jeszcze: dwie samotne, granitowe kolumny, niczym antresola dla gigantów. Zostały przeniesione tutaj w 1951 r. z placu Piazza di San Luigi dei Francesi, gdzie — wedle badań — były częścią kompleksu term cesarza Nerona z 62 r. Co tu dużo mówić — Rzym nie wyrzuca nawet kolumn, tylko zmienia im adres.

Wróćmy teraz przed fasadę kościoła. Naprzeciwko stoi budynek z fantazją: Palazzo di Tizio di Spoleto, niegdyś dom majordomusa kardynała Alessandro Farnese. Fasada ozdobiona została freskami pędzla Federica Zuccariego, przedstawiającymi „Sceny z życia św. Eustachego” — komiks świętego, tyle że barokowy i bez dymków.

Z lewej: Palazzo di Tizio di Spoleto; z prawej: kolumny z Term Nerona

Kilka kroków dalej, pod numerem 83, mamy Palazzo Maccaranidzieło Giulio Romano z 1523 r., z wewnętrznymi freskami z XVI wieku. A w jego wnętrzu… prawdziwy klejnot dla kofeinistów: Sant’Eustachio Il Caffè, legendarna kawiarnia z duszą. Założona w 1938 r., do dziś wygląda niemal tak samo jak przed wojną.

Palazzo Maccarani

Zamówcie koniecznie Gran Caffèpodwójne espresso, które nie tylko stawia na nogi, ale i przestawia orbitę. Pijemy przy barze, jak Bóg włoski przykazał — bo za stolik dopłacamy. Uprzedźcie też baristę, jeśli nie chcecie domyślnego tsunami cukru. Po takim strzale energii ADHD nieuniknione — ale co tam, przecież Rzym nie śpi!

Z kofeiną pulsującą we krwi, skręćmy jeszcze na Piazza dei Caprettari — nazwa pochodzi od handlarzy mięsem (czy raczej „capretti” – młodych kozłów), którzy sprzedawali tu w XVII wieku. Pod numerem 70 znajduje się Palazzo Lante, zbudowany w 1513 r. na zlecenie papieża Leona X dla jego brata Giuliano de’ Medici, świeżo mianowanego Kapitanem Generalnym Świętego Kościoła Rzymskiego. Projekt przypisywany jest Jacopo Tatti (Sansovino) lub Nanni di Baccio Bigio — Rzym nigdy nie był jednomyślny.

Palazzo Lante

Wcześniej była tu posiadłość Alfonsiny Orsini, wdowy po Pietro de’ Medici. W 1558 r. niedokończony jeszcze budynek kupił Ludovico Lante, który dokończył jego budowę — inskrypcja „LUDOVICUS LANTES” przypomina, komu to zawdzięczamy.

W XVII w. kolejny właściciel — kardynał Marcello Lante — zlecił malowanie fresków przez Giovanniego Francesco Romanellego, a w 1760 r. pałac przeszedł renowację wg proj. Carlo Murena. Dziś należy do rodziny Aldobrandini, ale nie jest tylko pałacem widmo — mieści się tu Narodowy Instytut Fizyki Jądrowej oraz Instytut Kultury „Panteon”. A między oknami, ukryta niczym medalion babci — barokowa edikola, perełka wśród fasadowych bibelotów.

Jeśli ruszymy odrobinę dalej, ulicą via Monterone — spokojnie, to tylko kilka kroków, nie trzeba jeszcze zamawiać rydwanu — dotrzemy do niewielkiego, lecz intrygującego kościółka Santa Maria in Monterone.

Kościół S. Maria in Monterone – fasada i wnętrze

Pierwsze wzmianki o tej świątyni pochodzą już z roku 1186, co oznacza, że kościół pamięta czasy, gdy po Rzymie przechadzali się templariusze i koty w togach (no dobrze, może nie koty, ale kto wie?).

W 1245 roku kościół został odrestaurowany, a w 1597 poddano go kolejnemu liftingowi – wtedy to znacząco podniesiono poziom posadzki, aby uchronić wnętrze przed zalewaniem wodami niesfornego Tybru. Pomysł prosty, ale skuteczny – lepiej podnieść podłogę, niż później biegać z mopem.

Swój obecny wygląd zawdzięcza przebudowie z roku 1682 – to właśnie wtedy powstała jego barokowa fasada, która do dziś dyskretnie obserwuje spacerowiczów. Wnętrze utrzymane jest w klasycznym układzie bazylikowym: trzy nawy oddzielone ośmioma kolumnami, które, uwaga, nigdy nie były poddawane żadnym pracom remontowym. Oznacza to, że patrzymy na oryginalne, średniowieczne kolumny – prawdziwe relikwie architektoniczne!

Nawa główna kościoła S. Maria in Monterone

W głównym ołtarzu znajduje się obraz przedstawiający Madonnę w towarzystwie św. Piotra Nolasco i św. Paschalisa – przypisywany mistrzowi Pompeo Batoniemu, znanemu z tego, że potrafił malować twarze świętych równie pięknie, co peruki XVIII-wiecznej arystokracji.

Tuż obok świątyni, po prawej stronie, znajdziemy budynek, który niegdyś pełnił funkcję hospicjum dla pielgrzymów ze Sieny – coś w rodzaju średniowiecznego hostelu z modlitwą w pakiecie. W roku 1730 rezydował tu Zakon Matki Bożej Miłosierdzia – czyli tacy duchowni, którzy wiedzieli, że gościnność to nie tylko talerz zupy.

Wracamy teraz na plac i wypatrujemy via della Dogana Vecchia. Zanim jednak oddamy się spacerowi tą historyczną arterią, warto zerknąć w lewo, gdzie stoi… wanna.

Z lewej: widok na plac św. Eustachego; z prawej: wanna z okresu imperialnego

Tak, wanna. Ale nie byle jaka – to olbrzymi zbiornik z okresu cesarskiego, o średnicy ponad 5 metrów i wadze 25 ton! Sama podstawa, wykonana z marmuru, waży 8,5 tony. Kiedyś chlupotała tu woda w Termach Nerona, a od 1987 roku wanna cieszy oko przechodniów, którzy nie wiedzą, czy robić jej zdjęcie, czy wskoczyć do środka i udawać cesarza.

Wchodząc w via della Dogana Vecchia, nie sposób nie zauważyć potężnego gmachu Palazzo Madama, ale nie bądźmy niecierpliwi – opowiemy sobie o nim później. Teraz skupmy się na budynku po drugiej stronie ulicy, oznaczonym numerem 29 – to Palazzo Giustiniani.

Pałac ten ma swoje początki w roku 1585, kiedy to prałat Pietro Vento – człowiek o wyraźnym zacięciu developerskim – zainwestował w budowę poprzez połączenie istniejących już struktur. Projekt powierzono braciom Giovanniemu i Domenicowi Fontana – solidna firma rodzinna.

W roku 1590 posiadłość trafiła w ręce rodziny Giustiniani, która rozbudowała ją według projektu nie byle kogo, bo samego Francesco Borrominiego. Prace zakończono dopiero 10 lat po śmierci mistrza, a dzieła dokończył Sebastiano Fonti pod czujnym okiem Domenica Legendre – jak widać, projekt ciągnął się niczym włoski posiłek: długo, ale z klasą.

W roku 1678 do pałacu trafiła cenna kolekcja dzieł sztuki Giustinianich – w swoich czasach imponująca: 1600 rzeźb i obrazów, w tym prace takich gigantów jak Caravaggio, Rafael, Giorgione i Tycjan. Niestety, w XIX wieku kolekcję rozparcelowano – dziś pozostały jedynie płaskorzeźby po wschodniej stronie dziedzińca.

Palazzo Giustiniani

Od 1926 roku pałac jest siedzibą Senatu, a dla wygody polityków (a może i dla cichych ucieczek?) połączono go podziemnym tunelem z Palazzo Madama.

Warto wspomnieć, że pałac wzniesiono na miejscu dawnych Term Nerona – tak, tak, to już trzeci raz o nich wspominamy, ale cóż poradzić – były naprawdę ogromne.

Fasada pałacu wieńczona jest gzymsem ozdobionym orłami, liliami, wieżami i lwami – symbolem wszystkich rodzin, które miały coś do powiedzenia na temat tej nieruchomości. Portal to dzieło samego Borrominiego – mistrza krzywizn, perspektyw i barokowej logiki.

W środku mieści się słynna Sala Kolumnowa, również autorstwa Borrominiego, z freskami Giovanniego Baglione, Ventury Salimbeniego i G. B. Ricciego, przedstawiającymi sceny z życia Salomona – tak, tego od mądrości i cięcia dzieci na pół. Niestety, żeby zobaczyć to wszystko na własne oczy, potrzebna jest zgoda Senatu i Policji – a to już nie przelewki.

Teraz czas na crème de la crème – oto przed nami wspaniała fasada kościoła San Luigi dei Francesi.

Fasada kościoła S. Luigi dei Francesi

Historia zaczyna się w 1478 roku, gdy papież Sykstus IV przekazał ten teren w ręce Francuzów. Ci jednak, zgodnie z narodowym zwyczajem, nie spieszyli się zbytnio, i budowę rozpoczęli dopiero w 1518 roku, pod kierunkiem Jeana Chenevièresa. Świątynię ukończono w 1589 roku – dzięki pracy Domenica Fontany, który działał na podstawie planów Giacomo della Porta.

Fasada, wykonana z trawertynu, klasyczna, dwurzędowa, zakończona trójkątnym przyczółkiem z herbem Francji.

Portal główny kościoła S. Luigi dei Francesi

W dolnej części – duży portal z dwiema kolumnami, niestety z uszkodzonym frontonem (co zrobić, barok bywa kapryśny). Po bokach – rzeźby Karola Wielkiego i św. Ludwika IX, dłuta Pierra Lestache. Pod nimi – dwa medaliony z przedstawieniami koronowanej salamandry otoczonej ogniem – symbol Francji, który wygląda bardziej jak płonąca lama, ale niech im będzie.

Figury na fasadzie głównej i wnętrze kościoła S. Luigi dei Francesi

Na górze znajdziemy figury św. Klotyldy i św. Joanny de Valois, również autorstwa Lestache’a.

Wnętrze kościoła? Barokowy spektakl w trzech aktach – trójnawowe, z pięcioma kaplicami po każdej stronie, bogato udekorowane przez Antoine’a Dérizeta w latach 1756–1764. Na sklepieniu: „Śmierć i apoteoza św. Ludwika” pędzla Charlesa Josepha Natoira.

 

Czas zajrzeć do kaplic – czyli tych małych scen teatralnych ukrytych w bocznych nawach, gdzie malarze i rzeźbiarze rozpisali się na dobre. Każda z nich to osobna opowieść, każdy obraz to kadr z filmu kostiumowego, a każdy święty ma swoje pięć minut… wieczności.

Kaplica 1 – „Święty Dionizy”

Już na dzień dobry wita nas św. Dionizy, a konkretnie jego monumentalny wizerunek autorstwa Renarda Lavieux. Dionizy to ten święty, który – wedle legendy – po dekapitacji wziął swoją głowę pod pachę i poszedł dalej ewangelizować. Krótko mówiąc: gość z determinacją. Obraz ukazuje go w chwili dostojnej zadumy, zanim jeszcze doszło do tej… niecodziennej przechadzki bez głowy. Lavieux uchwycił nie tylko religijny patos, ale i lekki powiew francuskiego dramatyzmu.

Kaplica 2 – „Święci Cecylia, Paweł, Jan Ewangelista, Augustyn i Maria Magdalena”

Kolejna stacja, kolejna parada świętych. Na ścianie głównej kaplicy widzimy „Świętą Cecylię” w towarzystwie takich asów jak św. Paweł, św. Jan Ewangelista, św. Augustyn i św. Maria Magdalena. Obraz ten to kopia dzieła Rafaela, wykonana przez nie byle kogo – Guido Reni, czyli człowieka, który potrafił malować świętych, jakby właśnie wyszli z rzymskiego atelier.

Oryginał znajduje się w Pinakotece Narodowej w Bolonii – bo jak wiadomo, włoskie muzea to miejsca, gdzie arcydzieła uciekają na emeryturę.

Na ścianach bocznych i sklepieniu kaplicy króluje freskowa opowieść pt. „Dzieje św. Cecylii”, autorstwa Domenichina, wykonana w latach 1616–1617. To barokowa telenowela w malarskim wydaniu – Cecylia rozmawia z aniołami, rozdziela dobra ziemskie i niebiańskie, a wszystko to z takim wyczuciem światła i koloru, że nawet Caravaggio (gdyby żył) zaklaskałby z uznaniem.

Kaplica 3 – „Święta Joanna de Valois wniebowzięta przez anioły”

W trzeciej kaplicy mamy prawdziwe wzloty – dosłownie. Obraz „Święta Joanna de Valois wniebowzięta przez anioły”, namalowany przez Étienne’a Parrocela w 1743 roku, to klasyczny przykład barokowego uniesienia – duchowego i malarskiego. Anioły unoszą królową Joannę ku niebu z taką lekkością, że człowiek ma ochotę zapisać się na zajęcia z cherubinicznego pilatesu.

Joanna, założycielka zakonu Zwiastowania Najświętszej Maryi Panny, była nie tylko królową Francji, ale też wzorem cnoty i pokory. A Parrocel, z charakterystyczną dla swojej epoki miękkością pędzla, sprawił, że jej twarz promieniuje świętością… i francuską dumą.

Kaplica 4 – Królewska opowieść o Chlodwigu I

Ta kaplica to już prawdziwa epopeja narodowa. Znajdujemy się w samym środku wielkiej polityki i duchowego zwrotu, bo oto przed nami:

  • Na środku – monumentalne dzieło Jacopino del Conte: „Przysięga Chlodwiga I”. Młody, ambitny władca Franków właśnie przyjmuje chrzest i przysięga na wierność Bogu. Atmosfera gęsta jak frankońskie miodowe piwo.

  • Po prawej – dynamiczna scena Pellegrina Tibaldiego: „Chlodwig I przygotowujący się do ataku podczas bitwy pod Tolbiac w 496 roku”. Tutaj wojenny zapał aż wychodzi z ram – Chlodwig z uniesionym mieczem i pełnym impetem rusza do boju, jakby miał właśnie wygrać Puchar Europy.

  • Po lewej – duchowy twist w postaci obrazu Siciolante da Sermoneta: „Święty Remigiusz otrzymuje świętą ampułkę, by namaścić Chlodwiga I”. To scena niczym z powieści rycerskiej – duchowny z relikwią w dłoni, gotów do namaszczenia przyszłego władcy chrześcijańskiej Europy. I wszystko to przy świetle, które bardziej przypomina objawienie niż zwykłe malarskie efekty.

Krótko mówiąc – kaplica jak scenariusz Netflixa: trochę miecza, trochę duchowości, sporo dramatyzmu.

Kaplica 5 – Krucyfiks

Na zakończenie – milczenie, skupienie, symbol śmierci i odkupienia. Krucyfiks – samotny, prosty, bez wielkich efektów specjalnych. Tu nie potrzeba fresków, aniołów ani bitew – bo Chrystus ukrzyżowany mówi wszystko jednym gestem. Ta kaplica to jak coda w symfonii baroku – cicha, ale uderzająca w najgłębsze tony.

Z lewej: Kaplica Krucyfiksu; z prawej: ołtarz główny.

Po wszystkich tych kaplicznych peregrynacjach czas spojrzeć na scenę główną – bo przecież każdy dobry spektakl ma swój kulminacyjny moment. A oto on: ołtarz główny kościoła San Luigi dei Francesi, bijący serce świątyni, święty punkt zbiegu barokowej dramaturgii, niebiańskiego światła i odrobiny francuskiego gustu.

Ołtarz główny

W centrum tej kompozycji znajdziemy monumentalne dzieło Francesca Bassano Młodszego, zatytułowane „Wniebowzięcie Marii”. Wzrok wędruje ku górze razem z Madonną, która – otoczona anielskim chórem – niczym balon na gorące powietrze unosi się w stronę nieba. Bassano, będący jednym z bardziej utalentowanych członków tej słynnej rodziny weneckich malarzy, nie bawi się w półśrodki: postaci są dynamiczne, światło dramatyczne, a niebo niemal dosłownie wciąga Marię jak magnes.

Nad ołtarzem, niczym pieczęć boskiej akceptacji, króluje rzeźba „Święta Trójca” autorstwa Jean Jacquesa Caffieriego – francuskiego mistrza rzeźby, którego dłuto potrafiło z marmuru wyciągnąć niemal samego Ducha Świętego (a przynajmniej gołębia). Kompozycja przedstawia Trójcę w klasycznej formie: Ojciec, Syn i Duch Święty w harmonijnym uścisku transcendencji – z takim rozmachem, że człowiek ma ochotę natychmiast przypomnieć sobie definicję dogmatu trynitarnego.

A kiedy już wzrok oswoi się z ołtarzowym splendorem, warto spojrzeć jeszcze wyżej, ku kopule – a dokładniej w kierunku jej pióropuszy, gdzie rozgościli się Doktorzy Kościoła. Ci czterej duchowi intelektualiści, wykuci lub wyrzeźbieni przez nie byle kogo, to dzieło zbiorowe: G. B. Maini, Filippo Della Valle, Simon Challe oraz Nicolas François Gillet. Można by rzec – ekumeniczna drużyna marzeń. Ich zadumane twarze, dostojne brody i skrzętnie ułożone szaty przypominają, że Kościół, choć oparty na wierze, nie gardził filozofią. A że każdy z tych panów w życiu napisał więcej niż niejeden współczesny bloger – to szacunek im się należy.

Kaplice po lewej stronie: Kaplica 5

I oto dochodzimy do miejsca, które mogłoby spokojnie nosić nazwę Kaplica Świętej Turystyki, bo tu tłumy nie milkną, flesze aparatów (mimo zakazów) co chwilę błyskają, a przewodnicy tracą głos, próbując przekrzyczeć ekscytację grupy. Kaplica Contarelli – brzmi niewinnie, ale to tutaj kryje się trójstrzałowy pocisk geniuszu Caravaggia.

W ołtarzu centralnym – „Święty Mateusz i Anioł”. I tu warto dodać, że to druga wersja dzieła – pierwszą, zbyt „fizyczną” i zbyt „realistyczną” (czytaj: anioł wyglądał jak cherubinek z rynku warzywnego, a święty jak pijany celnik), duchowni odrzucili. Na szczęście Caravaggio się nie zraził – poprawił, ale pozostał sobą. W tej wersji anioł z gracją musztrującego sekretarza dyktuje Mateuszowi Ewangelię, a święty – łysawy, zaskoczony, ale skupiony – notuje jak student na egzaminie ustnym z eschatologii.

Po prawej stronie kaplicy – dramat rozgrywa się na całego. „Męczeństwo św. Mateusza” – Caravaggio w swojej najczystszej formie: ciało w ruchu, światło ostrzejsze niż reflektor policyjny, twarze wyrażające absolutne wszystko. Egzekucja świętego toczy się niemal w środku kościelnej sceny – to nie malarstwo, to prawdziwe barokowe kino akcji.

A po lewej – wisienka na torcie i absolutny hit przewodników: „Powołanie św. Mateusza”. Słynna scena z gestem Chrystusa przypominającym… tak, dokładnie, gest Adama z fresku Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej. Tyle że tu Chrystus nie stwarza człowieka, tylko wzywa go do duchowego rachunku sumienia. Ciemność kontra światło, pieniądze kontra wiara, chwila decyzji uchwycona z napięciem godnym Alfreda Hitchcocka.

Dzieła te powstały w latach 1599–1602, czyli w okresie, gdy Caravaggio – młody, gniewny i obdarzony nieznośnym talentem – miał więcej kłopotów z nożem niż niektórzy z liczbą mnogą. Ale malował tak, że nawet jego przeciwnicy spuszczali wzrok.

Dopełnieniem scenograficznej uczty są freski na sklepieniu kaplicy, wykonane przez Cavaliera d’Arpino – czyli człowieka, który jeszcze zanim Caravaggio stał się sławny, dał mu pierwszą szansę jako… malarzowi od liści i owoców. Ironia losu? Może. Ale dzięki temu mamy tutaj kapitalne połączenie dwóch różnych temperamentów: jeden ozdabia, drugi tnie światłem jak mieczem.

Kaplica Contarelli z obrazami Caravaggio

Dlaczego Caravaggio przyciąga tutaj tłumy?

Ach, Caravaggio. Niektórzy przychodzą tu dla duchowego uniesienia, inni – dla powiewu klimatyzacji w upalny dzień. Ale większość – nie oszukujmy się – dla Caravaggia, czyli Michelangela Merisiego z Caravaggio. Tak, miał imię po Michałku od fresków w Kaplicy Sykstyńskiej, ale styl zupełnie inny. Zero cherubinków na chmurkach, zero marmurowych absów, zero idealizmu. Zamiast tego: brudne stopy, napięte mięśnie, cienie ostrzejsze niż brzytwa, i twarze, które mówią więcej niż pół encyklopedii psychologii.

Na przełomie XVI i XVII wieku, kiedy inni jeszcze śnili o antycznej harmonii, Caravaggio zrzucił renesans z piedestału i zaproponował nowy kanon: malarstwo z ulicy, dramatyczne, pełne kontrastów i brutalnie szczere. Idealne piękno? Nie tutaj. On wolał złodzieja z karczmy za modela świętego, a prostytutkę za Madonnę. A światłocień? Nie jakiś tam miękki sfumato, tylko kontra światła i cienia niczym walka dobra ze złem w miejskiej uliczce o północy.

To, co tworzył, było tak intensywne i nowatorskie, że zainspirował całe pokolenia barokowych malarzy – od Neapolu po Niderlandy. Ale uwaga: po śmierci popadł w zapomnienie. Przez cały wiek XVIII i XIX był niczym nieczytany manuskrypt w zakurzonej bibliotece. Dopiero w XX wieku odkryto go na nowo – i dziś jest uznawany za pierwszego wielkiego artystę baroku, a może i za ojca artystycznego realizmu z twistem psychologicznym. Nic dziwnego, że kaplica Contarellich pęka w szwach od tłumów.

Kaplica 4 – Święta Rodzina w komplecie

Na środku – „Narodzenie” pędzla Charlesa Mellina – scena, w której Dzieciątko nie tylko się rodzi, ale też jakby pozowało do malarskiej wersji reklamy światła boskiego. Po prawej – „Zwiastowanie”, również Mellina, i tu trzeba przyznać, że Archanioł Gabriel nigdy nie wyglądał tak teatralnie – w zasadzie brakuje tylko dymu i fanfar. Po lewej – „Pokłon Trzech Króli” autorstwa Giovanniego Baglione, niegdysiejszego rywala Caravaggia, który próbował konkurować, ale nieco przegrał… nawet w sądzie (tak, proces też był!). Dzieło Baglione’a to klasyka barokowej inscenizacji – pełne majestatu, tkanin i egzotycznych nakryć głowy.

Kaplica 3 – Święty Ludwik IX z Francji

Ołtarz ozdabia obraz „Święty Ludwik IX” namalowany w 1664 roku przez Plautillę Bricci – jedyną kobietę-architektkę i malarkę działającą w Rzymie tamtego czasu, która przebiła się przez szklany sufit i to w czasach, gdy szkło było jeszcze rzadkością! Na ścianach znajdziemy sceny z życia świętego, namalowane przez Ludovica Gimignaniego oraz Nicolasa Pinsona. A że święty Ludwik był nie tylko królem, ale też budowniczym Sainte-Chapelle, to kaplica zyskała patrona godnego francuskiej świątyni.

Kaplica 2 – Święty Mikołaj z Bari

Tak, ten Mikołaj – choć bez czerwonego kubraczka i sań. Na ołtarzu – obraz „Św. Mikołaj z Bari” autorstwa Girolama Muziana, który przedstawia biskupa z brodą i mitrą, w bardzo poważnym tonie. Po bokach stoją: „Święta Barbara” i „Święta Katarzyna” pędzla Girolama Masseiego, niczym anielskie ochroniarki biskupa. Na ścianach kaplicy widać „Epizody z życia świętego” – freski Baldassarre Crocego, przypominające, że zanim Mikołaj stał się bohaterem Coca-Coli, był świętym pomagającym biednym i ratownikiem dzieci.

Kaplica 1 – Święty Sebastian

Ostatnia po lewej to przestrzeń poświęcona św. Sebastianowi, ujętemu w pełnej ekspresji przez Girolama Masseiego. Męczennik z ostrzelanym torsem i twarzą pełną cierpliwości – tyle że zamiast Hollywoodu trafił na freski. Sebastian był oficjalnie rzymskim żołnierzem, ale po tej kaplicznej sesji zdjęciowej mógłby spokojnie dostać kontrakt jako model do kampanii „walczymy z bólem godnie”.

Po wyjściu z kościoła…

…warto nie zamykać jeszcze przewodnika, bo teren dookoła też ma swoje smaczki.

Zaraz obok kościoła znajduje się Palazzo di San Luigi, zbudowany w latach 1709–1716 według projektu Carlo Francesco Bizzacchieriego. Jego funkcja? „Schronienie dla wspólnoty religijnej francuskich pielgrzymów bez środków materialnych” – czyli Airbnb ery baroku, tyle że bez Wi-Fi i klimatyzacji. Budynek szczyci się majestatycznym portalem, który wieńczy balkon z wielkim oknem, a w jego łukowym przyczółku pyszni się herb królewskiej Francji – trzy lilie i korona, jakby przypominały: „Tu rządzi Paryż, nie Rzym”.

Po drugiej stronie ulicy, pod numerem 37, stoi Palazzo Patrizi – dzieło samego Carlo Maderno, architekta m.in. fasady bazyliki św. Piotra. We wnętrzu pałacu znajduje się niezwykły XVI-wieczny hol z kasetonowym sufitem, „Zielony Salon” z fryzem biblijnym i obrazami z XVII i XVIII wieku, oraz Sala Balowa pełna obrazów – tyle że dzisiaj balów już tu raczej nie organizują, chyba że ktoś z bardzo dobrymi znajomościami w ambasadzie.

Spacerując dalej trafiamy na plac Largo Toniolo, niegdyś znany jako „Largo della Scrofa”, czyli… Plac Lochy. I nie, to nie obraźliwe przezwisko, tylko nazwa od znaku karczmy, która wisiała kiedyś przy via della Scrofa. Co ciekawe, do dziś na ścianie klasztoru augustianów można zobaczyć fragment płaskorzeźby z lochą, czyli – jak by to powiedziała encyklopedia – dorosłą samicą świni domowej. A że w XIX wieku lochę zamieniono w fontannę, którą w 1874 roku zdemontowano, dziś pozostaje tylko nostalgia i kamienny pysk świńskiej historii.

Pod numerem 70 stoi Palazzo del Collegio Germanico-Ungarico – miejsce o akademicko-apostolskim rodowodzie.

Palazzo del Collegio Germanico Ungarico

Oryginalna struktura pochodzi z XV wieku, ale w 1552 roku św. Ignacy Loyola założył tu Kolegium Niemieckie. Potem, w 1580 roku, papież Grzegorz XIII połączył je z Kolegium Węgierskim. W 1634 roku wszystko zburzono i zbudowano na nowo według projektu Paolo Marucellego, a w 1663 roku zakończono budowę. Kolejne rozbudowy, w 1776 roku, zaprojektowali Pietro Il Camporese Starszy oraz Pasquale Belli.

Po likwidacji jezuitów pałac przeszedł pod skrzydła wikariatu Rzymu, a zamieszkali tu m.in. Giuseppe Della Porta Rodiani i Placido Zurla – nazwiska może nieznane turystom, ale w dokumentach Kościoła krążą do dziś.

We wnętrzu czeka mały dziedziniec z XVI-wieczną fontanną: wanna z białego marmuru, skały, rośliny wodne, dwa Trytony trąbiące wodą i nad nimi skrzydlaty smok – emblemat Grzegorza XIII Boncompagni, papieża, który najwyraźniej miał słabość do fantastyki i herbatników z herbem.

Zanim pomaszerujemy dalej z pełną powagą i programem godnym szwajcarskiego zegarka, zróbmy sobie mały rzymski skręt w bok – bo właśnie za rogiem czekają na nas trzy niepozorne, lecz niezwykle smakowite perełki, które zna tylko ten, kto zszedł z wydeptanego szlaku.

Via delle Coppelle – uliczka tak urocza, że można by ją nosić w kieszeni. Nazwa pochodzi od „coppelle”, czyli maleńkich, drewnianych beczułek o pojemności 5 litrów (czyli porcja akurat „na wieczór”), które niegdyś dumnie gościły tutejsze karczmy. W tej okolicy wino nie lało się strumieniami – ono płynęło jak Tyber w czasie wiosennych roztopów.

Pod numerem 35 skrywa się Palazzo Baldassini – renesansowa perła, która wygląda jakby urwała się prosto z Florencji i przybyła do Rzymu na dłuższy urlop.

Palazzo Baldassini

Powstał w latach 1514–1525 według projektu Antonio da Sangallo Młodszego dla prawnika o dźwięcznym imieniu Marchionne Baldassini. To właśnie ten pałac uznaje się za pierwszy przykład toskańskiej architektury cywilnej w Rzymie – czyli można powiedzieć, że Toskańczycy otworzyli tu swój oddział terenowy.

Wchodzimy przez elegancki foyer ze sklepieniem kolebkowym – brzmi jak wino, wygląda jak marmur. I dochodzimy do urokliwego dziedzińca, lekko podniesionego powyżej poziomu ulicy, jakby chciał mieć lepszy widok na wszystko. Koniecznie trzeba się tu odwrócić – bo za naszymi plecami czai się portyk z loggią i balkonem, perełka, którą można by oprawić w ramkę.

I teraz hit dnia: na fryzie pod loggią widnieje słoń. Tak, dobrze czytasz – słoń. A raczej jego miniaturowa rzeźba. To Hanno, najsłynniejszy proboszcz Watykanu na czterech nogach. Został podarowany papieżowi Leonowi X przez króla Portugalii i natychmiast stał się celebrytą Rzymu. Gdy papież jeździł po mieście na swoim nowym przyjacielu, ludzie porzucali wszystko – handel, modlitwę i małżonki – byle zobaczyć Hanno. Dzieci piszczały, gdy oblewał je wodą z trąby – to były czasy, kiedy fontanny chodziły same.

Rafael był tak oczarowany, że uwiecznił Hanno na swoich rysunkach, a nawet stworzył fresk (który, niestety, nie przetrwał – bo, jak wiadomo, freski mają w Rzymie swoje humory). Niestety, po trzech latach życia w klimacie bardziej sprzyjającym kardynałom niż słoniom, Hanno zmarł. Papież czuwał przy nim dniem i nocą, a Rzym – twardy, marmurowy Rzym – pogrążył się w żałobie. Mówi się, że Leon X kazał go pochować w Watykanie z honorami, których nie powstydziłby się żaden kardynał.

Wnętrze pałacu zdobią freski dwóch uczniów Rafaela: Perino del Vaga i Giovanni da Udine. A w roku 1875 pod tym dachem nocował sam Giuseppe Garibaldi – więc można powiedzieć, że pałac ma na koncie nie tylko sztukę i egzotyczne zwierzęta, ale i bohatera narodowego. Dziś mieści się tu Instytut Luigi Sturzo, który dumnie kontynuuje tradycję „ważnych rzeczy w ważnych murach”.

Idziemy nieco dalej, do budynku pod numerem 16, czyli Palazzo Cosmus – niepozorny z zewnątrz, ale z papieską przeszłością. Tu właśnie mieszkał kard. Giovanni Battista Castagna, który później został papieżem Urbanem VII. Niestety, jego pontyfikat trwał zaledwie 12 dni – najkrótszy w historii. Nie zdążono go nawet koronować, co czyni go papieżem widmem. Rzymianie mawiają, że zamówił sobie tylko espresso pontyfikalne, a nie pełne menu.

Na skrzyżowaniu z małym placykiem wita nas kościół San Salvatore alle Coppelle.

Kościół S. Salvatore alle Coppelle

Pierwszy kościół stanął tu już w XII wieku, choć źródła pisane odnotowują jego obecność dopiero od XIV w. Z dawnych czasów przetrwała mała romańska dzwonnica, która wygląda jak dumny świadek wieków, choć w 1996 r. przeszła lifting (w granicach przyzwoitości). Wisi na niej dzwon z 1664 r., ufundowany przez Bractwo Rymarzy – czyli ludzi, którzy trzymali Rzym w ryzach… dosłownie.

Tradycja mówi, że kościół stoi na miejscu domu św. Anastazji z Dalmacji, rzymskiej męczennicy. Wnętrze to trójnawowa bazylika, w której czeka na nas parę perełek: XIV-wieczny freskDziewica z Jezusem na kolanach” z kręgu Antoniozzo Romano, drewniany Chrystus z XIV wieku, a także kaplica Spinola z grobem kard. Giorgio Spinola, rzeźbionym przez Bernardo Ludovisi w 1739 r.

A na koniec ciekawostka, która pokazuje, że historia wciąż żyje i mówi różnymi językami: dziś kościół pełni funkcję Narodowego Kościoła obywateli Rumunii – piękny przykład tego, jak duchowe dziedzictwo Rzymu nadal łączy narody, kontynenty i opowieści.

Zatem wracamy na Largo Toniolo, ale nie po to, by grzać ławkę, tylko by ruszyć dalej – i to z przytupem! Kierujemy się teraz w przeciwną stronę, gdzie czeka na nas krótka, ale treściwa uliczka via Sant’Agostino. Na jej końcu wchodzimy na plac, który – jak to w Rzymie – nie potrzebuje rozgłosu, bo sam kościół przyciąga wzrok jak magnes. Oto przed nami dumnie wznosi się bazylika Sant’Agostino razem z przyległym klasztorem augustianów.

Bazylika S. Agostino

To nie jest byle kościółek – to jedna z pierwszych świątyń renesansowych w Rzymie! Zaczęło się skromnie: w roku 1420 w tym miejscu stał maleńki kościółek. Ale już niespełna sześć dekad później, w latach 1479–1482, Giacomo da Pietrasanta i Sebastiano Fiorentino (najwyraźniej obaj bez lęku przed nadgodzinami) przekształcili go w coś zdecydowanie bardziej godnego świętego Augustyna. Potem, w roku 1761, swoje trzy grosze dorzucił Luigi Vanvitelli, który nie tylko odświeżył bryłę kościoła, ale kilka lat wcześniej odrestaurował również przyległe krużganki i klasztor. W 1856 roku wnętrze świątyni upiększył jeszcze Pietro Gagliardi, jakby ktoś powiedział: „Troszkę więcej złota, panie malarzu, nigdy nie zaszkodzi”.

Fasada? Czysty wczesnorenesansowy klasyk. Zbudowana z trawertynu z… Koloseum. Tak, dobrze przeczytaliście – z Koloseum! Gdyby kamienie mogły mówić, ten kościół miałby historię do opowiedzenia, która zaczynałaby się od walk gladiatorów. Projekt fasady to dzieło samego Leona Battisty Albertiego (1483), a za wzór posłużyła mu Santa Maria Novella z Florencji. Jak widać, nawet najwięksi architekci nie mają oporów, by zerknąć sąsiadowi przez ramię.

Wnętrze kościoła – trójnawowe, oparte na planie krzyża łacińskiego, z pięcioma kaplicami po każdej stronie – skrywa prawdziwe perełki. I to takie z górnej półki!

Na prawo od wejścia czai się rzeźba, która niejedną Rzymiankę skłoniła do modlitwy w intencji „błogosławionego stanu”. Oto „Madonna del Parto” autorstwa Jacopa Sansovina (1521). Wedle miejskiej legendy rzeźba pierwotnie przedstawiała Agrypinę z małym Neronem, ale pogańska para została „przechrzczona” i zamieniona w Maryję z Dzieciątkiem. Jeśli ktoś myśli, że przeróbki to wynalazek XXI wieku – niech spojrzy na tę figurę.

Przechodzimy dalej. Na trzecim pilastrze głównej nawy spogląda na nas Prorok Izajasz – fresk autorstwa Rafaela z 1512 roku, jeden z dwóch jego obrazów w kościołach Wiecznego Miasta! Poniżej zaś – rzeźba Antonio SansovinaŚwięta Anna i Madonna z Dzieciątkiem”, również z 1512 roku. Taki duet – Rafael i Sansovino – to jak mieć Mozarta i Bacha w jednym koncercie.

Kaplice po prawej stronie to istny festiwal stylów i świętych:

  1. Kaplica św. Katarzyny Aleksandryjskiej – obraz Marcella Venustiego.

  2. Kaplica Matki Boskiej Róż – kopia Rafaela autorstwa Avanzino Nucciego.

  3. Kaplica św. Rity„Ekstaza św. Rity” pędzla Giacinta Brandiego (1670), a po bokach – „Dzieje świętej” autorstwa Pietra Locatellego.

  4. Kaplica św. Piotra – grupa marmurowa „Oddanie kluczy” dłuta G. B. Cotignoli (1596) i „Bóg Ojciec” ze szkoły umbryjskiej (XV w.).

  5. Drewniany krucyfiks z XV wieku – surowy, a jednocześnie poruszający.

W prawym transepcie odnajdujemy trójcę świętych: Augustyna, Jana Ewangelistę i Hieronima – dzieło Guercina (czyli Giovanni Barbieri). Tu też znajdziemy grób kardynała Renato Imperialiego – projektu Paolo Posiego, zrealizowany przez Pietra Bracciego w 1741 roku.

Wnętrze bazyliki S. Agostino

W ołtarzu głównym, zaprojektowanym przez samego Gian Lorenzo Berniniego (1627), znajduje się bizantyjska Madonna – skromna, tajemnicza, wiekowa.

Ołtarz Berniniego

Ale oto smaczek: po lewej stronie ołtarza spoczywa… święta Monika, matka św. Augustyna. To nie żart! Jej grobowiec znajduje się na lewej ścianie kaplicy obok ołtarza.

Kaplica z grobowcem matki św. Augustyna

W przyległej kaplicy Bongiovanni, warto spojrzeć w górę – kopuła z „Wniebowzięciem”, luneta z „Apostołami nad grobem” i obraz ołtarzowy to dzieła Giovanniego Lanfranca z 1616 roku.

Lewy transept: marmurowa orgia baroku. Dekoracje autorstwa Giovanni Maria Baratta, rzeźba św. Tomasza z Villanovej zaczęta przez Melchiorre Caffà, ukończona przez Ercole Ferratę, reliefy w stiuku Andrea Bergondiego, a na prawej ścianie – grób kardynała Lorenzo Imperialiego – dłuta Domenico Guidiego (1672).

Kaplice po lewej stronie:

  1. Madonna dei PellegriniCaravaggio, rok 1603–1604. Tak, ten Caravaggio. Ten od długów, bójek i ciemnego światła.

  2. UkrzyżowanieVentura Salimbeni.

  3. Św. Klara z MontefalcoSebastiano Conca.

  4. Św. ApolloniaGirolamo Muziano.

  5. Św. Jan z San FacondoGiacinto Brandi.

W zakrystii – też nie byle co: dzieła Giovanniego Francesco Romanellego („Św. Tomasz Villanovej”), freski „Doktorzy Kościoła” autorstwa da Pisa oraz krucyfiks z marmuru przypisywany Luigiemu Capponiemu.

A teraz crème de la crème, wisienka na torcie i historia, którą kochają ci, którzy lubią, gdy sacrum spotyka profanum.

Otóż przez wiele dekad kościół Sant’Agostino nazywany był przez Rzymian… „kurewskim kościołem”. Dlaczego? Po pierwsze: pochowano tu kilka słynnych przedstawicielek najstarszego zawodu świata, m.in. Fiammettę – faworytę kardynała Cezarego Borgii, oraz Tullię d’Aragona wraz z matką Giulią Ferrarese (słynną piękność tamtych czasów) i siostrą Penelopą.

Po drugie – i to jest hit – w XVI wieku prostytutki miały w tym kościele własny sektor tuż przed ołtarzem. Za nimi siedzieli kardynałowie, a dopiero potem reszta wiernych. Może ktoś powie: „Skandal!”. Ale to miało praktyczne zastosowanie. Gdyby panie siedziały z tyłu, to mężczyźni zamiast wpatrywać się w ołtarz, nieustannie zerkaliby za siebie, a to byłoby nie tylko niestosowne, ale i niebezpieczne – zwłaszcza przy głębokich ukłonach. Dzięki temu rozwiązaniu oczy wszystkich zwracały się ku ołtarzowi – przynajmniej w teorii.

Bo jak się okazuje, w Rzymie nawet do zbawienia prowadzą kręte uliczki i jeszcze bardziej nieoczywiste historie.

Wychodząc z kościoła Sant’Agostino, zanim oddamy się dalszym spacerom po zakamarkach Rzymu, rzućmy jeszcze okiem w lewo – tam, gdzie wznosi się z pozoru niepozorny, ale w rzeczywistości imponujący budynek Biblioteca Angelica.

Biblioteca Angelica

To nie tylko kawał solidnej architektury – to pierwsza publiczna biblioteka w Rzymie, założona w czasach, gdy pojęcie „biblioteka dla wszystkich” brzmiało niemal jak rewolucja społeczna.

Za tę rewolucję odpowiadał Angelo Rocca, erudyta i bibliofil z powołania, który w 1614 roku otworzył drzwi do wiedzy dla każdego, kto potrafił czytać… i miał trochę wolnego czasu. A jeśli nie miał – to tym bardziej powinien tam zajrzeć. Rocca nie tylko zgromadził tu tysiące tomów, ale też stworzył przestrzeń, która przez wieki miała być schronieniem dla umysłu i balsamem dla duszy.

W 1659 roku biblioteka doczekała się generalnej renowacji – bo nawet najbardziej szlachetna instytucja potrzebuje odświeżenia. Z pracami ruszył sam Francesco Borromini, czyli architekt o wyobraźni tak giętkiej jak jego fasady. Po jego śmierci pałeczkę przejęli Carlo Murena i Luigi Vanvitelli, którzy – gdzieś między początkiem a końcem XVII wieku – doprowadzili prace do końca, zapewniając bibliotece nową jakość, bez uszczerbku dla ducha starego porządku.

Od 1940 roku biblioteka stała się również archiwum Akademii Arkadyjskiej, tej samej, która próbowała wprowadzić nieco klasycznej harmonii w chaos włoskiej literatury barokowej. A od 1975 roku instytucja ta znalazła się pod czujnym okiem Ministerstwa Kultury – jak na skarb narodowy przystało.

I teraz uwaga, bo liczby mówią same za siebie: 180 000 rękopisów – tak, sto osiemdziesiąt tysięcy! – z czego 11 000 pochodzi z XIV wieku, a 3 000 mszałów sięga aż IX wieku. Tyle liturgii, że można by odprawić mszę na każdą minutę tysiąclecia!

A jakby tego było mało, w zbiorach znajduje się też Codex Angelicus z IX wieku – prawdziwy biały kruk, a może raczej pergaminowy feniks. To grecki kodeks uncjalny Nowego Testamentu, zawierający 189 pergaminowych kart, na których zapisano Dzieje Apostolskie, Listy Powszechne i Listy św. Pawła. Jeden z najstarszych tego typu rękopisów – nie czytać przy kawie, bo można się z wrażenia oblać!

Z taką dawką wiedzy i zachwytu, czas ruszyć dalej – choć niechętnie opuszczamy te święte mury pergaminu. Przechodzimy pod Łukiem św. Augustyna, niewielką arkadą przyklejoną do ściany klasztoru, i lądujemy na Piazza delle Cinque Lune – placu o nazwie tak poetyckiej, że aż żal, iż dziś nie nosi jej żadna perfumeria.

Cinque Lune, czyli „Pięć Księżyców”, to nawiązanie do herbu znamienitej rodziny Piccolomini, której genealogiczne gałęzie sięgały papieży, kardynałów i… zapewne kilku bardzo ambitnych kuzynów. Na rogu placu wyrasta Palazzetto delle Cinque Lune, uroczy przykład miejskiej architektury renesansowej, którego projekt przypisuje się samemu Antonio da Sangallo Młodszemu – czyli temu, który nawet schody potrafił zaprojektować z matematyczną precyzją.

Palazzetto delle Cinque Lune

Po przeciwnej stronie placu, na tylnej fasadzie pałacu Collegio Germanico Ungarico, znajduje się coś, co w Rzymie nazywamy pieszczotliwie „Madonella” – mała kapliczka z wizerunkiem Matki Boskiej w Modlitwie. Cicha, skromna, obecna – jakby mówiła: „Nie zapomnij, gdzie jesteś i po co przyszedłeś”.

A teraz skręcamy w lewo, gdzie zaczyna się Corso del Rinascimento – ulica, która dziś wygląda jak typowa, szeroka arteria śródmiejska, ale skrywa historię tak burzliwą, że niejeden urbanista dostałby od niej migreny.

Corso del Rinascimento powstało w latach 1936–1938 według projektu Arnaldo Foschini. Było to dziecko epoki, która bardzo chciała uporządkować Rzym – niestety czasem z miłością tak intensywną, że aż destrukcyjną. Już w 1931 roku pojawiły się pierwsze plany budowy tej drogi i – jak Bóg Rzymian kocha – aż strach pomyśleć, co mogło się wydarzyć.

Bo oto pierwotny projekt zakładał, że ulica przejdzie prosto przez serce Rzymu, niszcząc po drodze zachodnią część Piazza Navona, przecinając Campo de’ Fiori, Piazza Farnese, a nawet legendarną via Giulia! Można by rzec, że to jakby ktoś chciał przeciąć Giocondę na pół, żeby szybciej dotrzeć do ramy.

Na szczęście – dzięki protestom, rozsądkowi kilku urbanistów (i może interwencji boskiej opatrzności) – Rzym ocalał. Zamiast buldożerów przez Campo de’ Fiori, mamy dziś Corso del Rinascimento, które łagodnie oddziela dzielnice Sant’Eustachio i Parione, nie wyrządzając większych szkód zabytkom i turystom.

I dobrze. Bo w tym mieście, gdzie każdy kamień ma swoje imię, a każda ulica opowiada inną historię, nawet pozornie zwyczajna droga może stać się świadkiem walki między tradycją a nowoczesnością, między rozsądkiem a szaleństwem, między architekturą a… betoniarką.

Wędrując ulicą, nawet najbardziej roztargniony spacerowicz nie przejdzie obojętnie obok tej monumentalnej budowli, która niemal wypycha się sama na pierwszy plan. Oto Palazzo Madama – elegancki kolos z historią dłuższą niż włoskie debaty parlamentarne (a to nie lada osiągnięcie). Nazwa tego pałacu to nie przypadek – to hołd dla kobiety, która nie tylko nosiła tytuł „madama”, ale i miała charakter bardziej żelazny niż niejeden kondotier.

Fasada Palazzo Madama

Chodzi o Margheritę d’Austria, wdowę po Alessandro de’ Medici – człowieku, który miał więcej wrogów niż włoska pizza dodatków. Margherita była kobietą z klasą, polityczną intuicją i rodowodem godnym opery – córką cesarza Karola V, czyli tej samej dynastii, która rządziła pół Europy i pół Hiszpanii (nie wspominając o koloniach). To właśnie jej zawdzięczamy nazwę „Palazzo Madama” – w końcu „Madama” brzmi dużo lepiej niż „Pałac po teściu”.

Sam budynek powstał w 1503 roku dla Giovanniego de’ Medici, który co prawda nie dożył pontyfikatu, ale jego potomek – Giulio – zrobił błyskotliwą karierę jako papież Klemens VII. Budowla od początku miała być reprezentacyjna – i nie ma w tym nic dziwnego, bo jak się jest Medyceuszem, to się nie mieszka w szeregowcu. Fasada, którą podziwiamy od frontu, jest jak rzymska arystokracja – surowa, dostojna, pełna powagi. Ale uwaga! To tylna elewacja skrywa prawdziwą niespodziankę – neomanierystyczna perełka, która wygląda, jakby architekt zjadł dwa tomy Vasariego i zaprojektował ją z miłością i tęsknotą za złotymi czasami manierystów.

Tylna i boczna elewacja Palazzo Madama

A co w środku? Cuda, panie, cuda!

Wnętrze Palazzo Madama to uczta dla oczu i umysłu. Dekoracje? Freski Cesare Maccariego, mistrza monumentalnej narracji, który upamiętnił m.in. Scenę oskarżenia Cycerona w Palazzo Madama – i który miał wyjątkowy talent do ożywiania ścian lepiej niż niejeden terapeuta. Kto raz spojrzy na jego kompozycje, ten już nigdy nie powie, że Senat to miejsce nudne i bezbarwne.

A skoro mowa o wiedzy i książkach – w pałacu mieści się również biblioteka, której zasoby mogłyby zawstydzić niejednego bibliofila. 500 000 woluminów – tak, pół miliona! – a wśród nich:

  • 750 manuskryptów,

  • 80 inkunabułów (czyli książek drukowanych przed 1501 r., zanim Gutenberg stał się modny),

  • 2000 rękopisów,

  • 8000 map, (czyli nawet bez GPS trafisz do Indii),

  • 1000 dzieł z XIV wieku,

  • oraz 2450 periodyków, zarówno włoskich, jak i zagranicznych – dla tych, którzy chcą wiedzieć, co w polityce piszczy, zarówno na Półwyspie Apenińskim, jak i poza nim.

Czy to wszystko? Nie – bo od 1948 roku Palazzo Madama to oficjalna siedziba Senatu Republiki Włoskiej. To tutaj zbierają się senatorowie, by debatować, głosować, przemawiać i – czasem – coś uchwalać. Budynek, który niegdyś był prywatną rezydencją madamy z dynastii Habsburgów, dziś tętni polityką, a jego stare mury słyszały więcej dyskusji niż niejeden rzymski amfiteatr.

Można powiedzieć, że Palazzo Madama to jak Rzym w pigułce – pełen historii, sztuki, kobiecych intryg, męskich decyzji i bibliotek, które wiedzą więcej niż ich właściciele. I choć nie każdy wejdzie do środka (chyba że zostaniesz senatorem lub wycieczką VIP), to nawet z zewnątrz budynek ten mówi jedno: „Tu się dzieje historia – na żywo, codziennie, od pięciu wieków”.

Po tej samej stronie ulicy, w cieniu Palazzo Madama, wyrasta kolejny architektoniczny olbrzym – Palazzo della Sapienza, czyli dawny gmach Średniowiecznego Uniwersytetu Rzymskiego.

Palazzo della Sapienza

Miejsce to tętniło życiem intelektualnym, zanim to było modne – a nawet zanim wynaleziono kawę. Założony został w 1303 roku przez nie byle kogo, bo przez papieża Bonifacego VIII, tego samego, który potrafił się pokłócić z królem Francji i nie miał nic przeciwko noszeniu tiary z trzema koronami (bo jedna to za mało).

Studenci uczęszczali do Sapienzy aż do 1935 roku, kiedy to postanowiono dać im trochę więcej przestrzeni niż mury średniowieczne i przenieść uczelnię do Miasteczka Uniwersyteckiego w dzielnicy San Lorenzo, nieopodal stacji Tiburtina. Ponoć niektórzy z nich do dziś błąkają się po tamtych okolicach, szukając dziekanatu.

Ale wróćmy do naszej Sapienzy, bo sam budynek to historia w kamieniu. Przez wieki przechodził liczne renowacje, ale to ta z 1632 roku zasługuje na szczególną uwagę. Przeprowadził ją Francesco Borromini, architekt ekscentryczny, utalentowany, a przy tym z charakterem ostrzejszym niż jego spirale. To właśnie on nadał gmachowi obecny wygląd, który łączy powagę nauki z fantazją baroku.

Dziś w tym pałacu mieści się Archiwum Miejskie, a jego zbiory to prawdziwy skarb dla miłośników historii. Znajdziemy tu dokumenty sięgające aż IX wieku – czyli czasy, kiedy Rzym był raczej miastem wspomnień niż imperium. Kartki, pergaminy, zapiski, dekrety i cała masa dokumentów, które można by wykorzystać jako scenariusz do dziesięciu sezonów serialu historycznego.

A teraz uwaga – wchodzimy do środka. Przekraczamy monumentalny portal i znajdujemy się na arkadowym dziedzińcu, eleganckim i proporcjonalnym niczym traktat Arystotelesa. A na jego końcu… co to? Czy dobrze widzę?

Tak! Kościół! I to nie byle jaki – to słynny kościół Sant’Ivo alla Sapienza. Pytanie ciśnie się na usta: Kościół wewnątrz świeckiego budynku uniwersyteckiego?! Cóż, drodzy Państwo – takie rzeczy tylko w Rzymie.

Z lewej: widok na fasadę Palazzo della Sapienza; z prawej: dziedziniec pałacu z kościołem S. Ivo

Na początku była tu tylko skromna kapliczka, którą rozebrano w XVI wieku, by zrobić miejsce na coś bardziej godnego – i bardziej spektakularnego. W 1642 roku ruszyła budowa świątyni pod kierunkiem nie kogo innego jak Borrominiego. Ten to dopiero się rozkręcił!

Kościół Sant’Ivo alla Sapienza to istny majstersztyk – barokowy cud architektury o kształcie, który niejednego przyprawia o zdumienie. Z góry wygląda bowiem… jak pszczoła. Tak, dobrze czytasz – pszczoła. Skąd taki pomysł? Otóż spiralna kopuła z latarnią zakończoną krzyżem przypomina żądło, a to wszystko nawiązuje do herbu rodu Barberini, który zdobiły – zgadnij co – trzy pszczoły. A że fundatorem świątyni był papież Urban VIII Barberini, wszystko zaczyna mieć sens. Zresztą, w Rzymie architektura i heraldyka często chodzą pod rękę – jak senat i kłótnia.

Ale to nie wszystko. Na elewacji świątyni znajdziemy również gołębie, czyli symbol rodu Chigi, ponieważ budowę ukończono za pontyfikatu Aleksandra VII Chigi. To tak, jakby Borromini stworzył architektoniczną kartkę świąteczną dla papieskich rodów: „Z miłością – Wasz Francesco”.

Dziedziniec Palazzo della Sapienza

Dzięki temu wszystkiemu Sant’Ivo alla Sapienza to dziś jedna z najpiękniejszych barokowych świątyń w Rzymie – śmiało może stawać w szranki z bardziej znanymi koleżankami z centrum. A co się działo potem?

W 1870 roku, po zjednoczeniu Włoch, kościół został zamknięty i – o zgrozo – zamieniony w magazyn książek Biblioteki Aleksandryjskiej. Czyli ze świątyni ducha do świątyni wiedzy, choć nieco zakurzonej. Dopiero w 1926 roku kościół ponownie konsekrowano, przywracając mu dawną funkcję i należny blask.

Fontanna na elewacji bocznej Palazzo della Sapienza

Wewnątrz znajdziemy główny ołtarz autorstwa G.B. Continiego, a w nim malowidło, które samo w sobie jest jak skrzyżowanie fresku z chórem anielskim: „Święci Ivo, Leon, Pantaleon, Łukasz i Katarzyna Aleksandryjska w anielskiej chwale” – dzieło Pietro da Cortony, mistrza włoskiego baroku, który potrafił pomieścić pół nieba na jednej ścianie.

Tak oto Sapienza, miejsce nauki i modlitwy, staje się jednym z najbardziej niezwykłych punktów na mapie Rzymu – gdzie nauka spotyka się z architekturą, a pszczoły latają po kopułach. A teraz ruszajmy dalej – Rzym jeszcze nie powiedział ostatniego słowa!

Po wyjściu z majestatycznego Palazzo della Sapienza, kierujemy wzrok na drugą stronę ulicy, gdzie rozciąga się kolejny potężny gmach. Ale chwileczkę – czy to… kościół? Tak, zgadliście! To San Giacomo degli Spagnoli, znany także jako Nostra Signora del Sacro Cuore.

Tylna elewacja S. Giacomo degli Spagnoli

Może nazwa nie brzmi od razu dzwonkowato, ale jeśli byliście kiedyś na Piazza Navona, to ten kościół już powinniście kojarzyć – zwłaszcza z przodu. Teraz mamy okazję podziwiać jego mniej znaną stronę – czyli tylną elewację, która wcale nie jest gorsza.

Na uwagę zasługuje zwłaszcza długa i przepiękna loggia, która zdobi tę ścianę niczym koronę na głowie damy. To takie rzymskie „wow”, które możesz odkryć, jeśli tylko podniesiesz wzrok zza notatek lub przewodnika.

Ale nie zatrzymujmy się zbyt długo – dalej po tej samej stronie ulicy czeka na nas mała niespodzianka. Zauważamy bowiem wąską uliczkę, która prowadzi do urokliwego, niemal ukrytego placyku – Piazza de’ Massimi. Nazwa tej przestrzeni nie jest przypadkowa – pochodzi od starożytnej, szlachetnej rodziny Massimi, która już od roku 999 zadomowiła się w Wiecznym Mieście, a jej wpływy czuć do dziś.

Na tym niewielkim, klimatycznym placu króluje budynek o nazwie Palazzo Massimo – najstarszy zachowany w Rzymie pałac należący do tej właśnie rodziny.

Z lewej: Palazzo Massimo; z prawej: kolumna na Piazza de Massimi

Wzniesiony został w XV wieku według projektu zdolnego architekta Baldassare Peruzziego. To nie jest zwykła rezydencja – fasada budynku zdobią monochromatyczne freski, które malowniczo ilustrują sceny zarówno ze Starego, jak i Nowego Testamentu. Jeśli ktoś się zastanawia, co wówczas oznaczała „monochromatyczność”, niech wyobrazi sobie, że to taki renesansowy Instagram w odcieniach sepii.

Te freski powstały w 1523 roku z okazji niezwykle ważnego wydarzenia – ślubu Angelo Massimo z Antoniettą Planca Incoronati. Romantyczne? Jak najbardziej! Kto by pomyślał, że na ich cześć można było ozdobić całą fasadę monumentalnym dziełem sztuki. Za autorstwo fresków najprawdopodobniej odpowiadają uczniowie Daniela z Volterry, co tylko podkreśla jakość artystyczną tego przedsięwzięcia.

Portal prowadzący do wnętrza jest równie piękny, choć nieco zaniedbany – ale cóż, kto z nas nie ma swoich lepszych i gorszych dni? Towarzyszą mu dwie pary łukowatych drzwi z intrygującymi inskrypcjami: „CAMILLIS MAXIMUS” oraz „RESTITUIT AD MDCCCLXXVII”, które przypominają o ważnej restauracji budynku przeprowadzonej w 1877 roku. Taki napis to jak rzymski zegar, który mówi: „Byłem tu od wieków, i jeszcze trochę postoję”.

Ale to nie koniec atrakcji na placu! Od 1950 roku strzeże go imponująca kolumna, która jest reliktem starożytnego Odeonu Domicjana.

Starożytny Rzym; widok na Stadio Domiziano (dziś Piazza Navona) i Odeon Domicjana

Odeon, choć brzmi trochę jak nazwa modnego klubu, to w rzeczywistości był teatrem rzymskim – co ciekawe – sąsiadującym z dzisiejszym Piazza Navona, które kiedyś nazywało się Stadionem Domicjana.

Teatr ten składał się z aż 90 takich kolumn, z których właśnie jedna tu stoi, mierząc aż 10 metrów wysokości! Co więcej, kolumna pochodzi z roku 96 n.e., czyli gdy cesarzem był Domicjan, ten sam, który miał wielkie ambicje i równie wielką niechęć do tych, którzy mu się nie podobali (ale to inna historia).

Odeon miał średnicę około 100 metrów i mógł pomieścić aż 10 600 osób – co jak na starożytność było niczym wielka arena koncertowa czy hala sportowa dzisiejszych czasów. Tu odbywały się głównie przesłuchania i koncerty muzyczne, co pokazuje, że Rzymianie kochali zarówno prawo, jak i dobrą rozrywkę – a najlepiej jedno i drugie naraz.

Obok imponującego Palazzo Massimo stoi dość niepozorny budynek klasztoru świętego Pantaleona. Kim był ów Pantaleon? Otóż ten gość nie był byle kim – żył na przełomie III i IV wieku naszej ery i zapisał się w historii jako wielki męczennik chrześcijaństwa oraz… lekarz. Tak, lekarz! A nie byle jaki, bo po nawróceniu się na chrześcijaństwo zaczął leczyć ludzi bezpłatnie – co w czasach, gdy medycyna bywała bardziej szarlatańska niż dzisiejsze „cudowne” diety, było aktem prawdziwej odwagi i – nie oszukujmy się – przysporzyło mu wielu nieprzyjaciół.

Kiedy odmówił cesarzowi wyrzeczenia się wiary, został poddany okrutnym torturom, a potem ścięty. Jego wspomnienie liturgiczne przypada dokładnie na dzień egzekucji, czyli 27 lipca.

Relikwie św. Pantaleona są przechowywane w dwóch ważnych miejscach: w Madrycie i w Lyonie. Szczególnie słynna jest ta hiszpańska – ampułka z zakrzepłą krwią, która każdego roku, dokładnie 27 lipca, „ożywia się” i zmienia stan skupienia na płynny. No i tu pytanie: czy to cud? Czy może magia? A może chemia? W końcu naukowcy, którzy się temu przyjrzeli, stwierdzili, że ta ciecz ma… właściwości ludzkiej krwi. No cóż, magia czy nauka – niech każdy sam oceni, ale efekt robi wrażenie, prawda?

Wracając do klasztoru – w roku 1612 budynek kupił i przekształcił w swoje centrum święty Józef Kalasanty, hiszpański duchowny i założyciel zakonu Pijarów, czyli oficjalnie Zgromadzenia Pawłowego dla Ubogich Matki Bożej od Szkół Pobożnych. Brzmi dostojnie, co? Ten zakon do dziś ma tu swój Dom Generalny i Zarząd, więc miejsce tętni życiem duchowym, edukacyjnym i historycznym.

Teraz wróćmy na Corso del Rinascimento. W tym miejscu ulica szeroko się otwiera na plac zwany Largo dei Sediari – nieco zapomniany, ale niezwykle urokliwy. Po lewej stronie, zaraz na początku placu, zauważamy wąską uliczkę – via del Teatro Valle – a tam właśnie zmierzamy.

Na samym początku uliczki rzuca się w oczy fasada budynku Teatro Valle. Co ciekawe, ta część pochodzi z 1530 roku i jest dziełem zdolnego architekta Lorenzo Lottiego, znanego też jako Lorenzetto (bo przecież kto by nie chciał mieć takiego przezwiska?). Teatr ufundował kardynał Andrea Della Valle, a po jego śmierci w 1534 roku budynek przeszedł w ręce jego bratanicy Faustyny Della Valle, która była żoną Camillo Capranica. To właśnie wtedy zaczęto nazywać pałac Palazzo Capranica – nazwisko rodzinne ważniejsze niż „Teatr”?

Palazzo Capranica (Teatro Valle)

W latach 1726-1727 pałac przeszedł dużą rozbudowę wg projektu Tommaso Morelliego. Wewnątrz powstał wtedy niewielki, drewniany teatr rodzinny, który z hukiem otwarto 7 stycznia 1727 roku spektaklem „Matylda”. Można sobie wyobrazić, że był to hit tamtych czasów.

Ale to nie koniec metamorfoz! W latach 1820-1879 dokonano kolejnej przebudowy, tym razem pod kierunkiem architektów Giuseppe Valadiera i Giuseppe Camporese. To właśnie wtedy drewniany teatr zastąpiono murowanym, znacznie większym i bardziej godnym rzymskiej publiczności. Nad wejściem do budynku widnieje napis:
„GENS CAPRANICA OPERIBUS AMPLIATIS RESTITUIT MDCCCLXXIX”,
czyli mówiąc po naszemu – rodzina Capranica odnowiła i rozbudowała ten budynek w roku 1879. Widać, że historia jest tu pielęgnowana na każdym kroku.

Boczna ściana teatru

Idziemy dalej via del Teatro Valle i skręcamy w prawo, aby obejrzeć boczną ścianę teatru. Zdobiona jest ośmioma półkolumnami w stylu jońskim – czyli trochę greckiego porządku, ale rzymska elegancja zawsze robi swoje. Wewnątrz teatru możemy zobaczyć kurtynę z 1900 roku, namalowaną przez artystę Ridolfiniego – jakby scena potrzebowała swojego malarskiego dresingu.

Wnętrze Teatro Valle

W latach 30. XX wieku sufit teatru przemalował Silvio Galimberti, a w 1970 roku przeprowadzono minimalne zmiany techniczne, by dostosować budynek do wymogów bezpieczeństwa przeciwpożarowego. Cóż, nawet stare ściany muszą czasem pójść na kurs BHP.

Wróćmy na Corso del Rinascimento – tę reprezentacyjną arterię w sercu historycznego Rzymu. Po drugiej stronie ulicy wznosi się okazały kościół S. Andrea Della Valle, prawdziwy klejnot baroku. Jednak dziś go ominiemy szerokim łukiem — zajmiemy się nim podczas innej, równie fascynującej wyprawy. Czasami trzeba wiedzieć, kiedy odpuścić, by mieć co odkrywać następnym razem, prawda?

Zamiast tego pójdziemy wzdłuż jego prawej strony, uliczką via dei Chiavari, aż dotrzemy do placu Largo del Pallaro. Stamtąd skręcimy w prawo na uliczkę via di Grottapinta, gdzie czeka na nas budynek o kształcie przypominającym łuk.

Budynek wytyczający granicę Teatru Pompejusza

I tu zaczyna się magia — stoimy dokładnie tam, gdzie kiedyś znajdowała się scena legendarnego Teatru Pompejusza! Ten teatr, wzniesiony w roku 55 p.n.e., był gigantem swojej epoki: miał średnicę aż 150 metrów i mógł pomieścić 18 000 widzów. Wyobraźcie sobie tłumy, które tu przychodziły na przedstawienia, plotki, polityczne spory i wieczorne spotkania. To był prawdziwy starożytny Broadway — tylko bez popcornu.

Tuż obok stoi były kościół S. Maria in Grottapinta z 1291 roku, który był siedzibą Bractwa Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny. Po dekonsekracji w 1926 roku stracił swoje sakralne funkcje, ale nadal stoi — jak staruszek, który nie chce odejść ze sceny życia.

Idąc dalej, wrócimy na via dei Chiavari, skierujemy się w prawo, a potem w pierwszą uliczkę po lewej, dochodząc do via del Monte della Farina, gdzie skręcimy ponownie w lewo. Wkrótce napotkamy wąski przesmyk po prawej stronie — via dei Barbieri. Nazwa ulicy zdradza jej średniowieczną specjalizację: tu w XV wieku golibrodzi mieli swoje zakłady. Ale nie myślcie, że zajmowali się tylko strzyżeniem brody i wąsów — nie, byli ówcześnie czymś na kształt chirurgów i dentystów jednocześnie! Puszczanie krwi, wyrywanie zębów, opatrywanie ran — to wszystko było na ich liście obowiązków. Można powiedzieć, że to była jedna z pierwszych „kliniki 24/7”, tylko bez klimatyzacji i telewizji.

Na tej uliczce znajduje się mały, ale niezwykle ciekawy kościółek Gesù Nazareno, powstały w 1560 roku.

Kościół Gesù Nazareno

Początkowo nosił wezwanie świętych Cosmy i Damiana, patronów fryzjerów, farmaceutów i lekarzy — czyli całkiem spora branża, jak na jedną świątynię. W 1722 roku przeszedł renowację, a swoje obecne wezwanie nosi od 1896 roku. Tak, ten kościółek zmieniał tożsamość bardziej niż niejeden celebryta na Instagramie.

Troszkę dalej, pod numerem 6, stoi Palazzo Cavallerini Lazzaroni. To tu w 1784 roku otwarto pierwszą we Włoszech publiczną szkołę dla osób niesłyszących — w czasach, gdy o inkluzji społecznej nikt jeszcze nie mówił, to był prawdziwy przełom. Po roku 1870 budynek służył jako siedziba Narodowego Banku Włoskiego, a po 1886 roku — jako Filharmonia. Dziś to luksusowe apartamenty — bo jak wiadomo, architektura jest bardziej opłacalna, gdy staje się miejscem do mieszkania, a nie tylko pamiętnikiem historii. Hol wejściowy zdobi emblemat papieża Klemensa X Altieri oraz sarkofag z IV wieku z płaskorzeźbami przedstawiającymi polowania na dziki i jelenie — wyobraźcie sobie, jak wyglądały spotkania myśliwych 1600 lat temu! W środku można też podziwiać freski Giacinto i jego syna Ludovico — artystyczna dynastia jak się patrzy.

Wracamy na via del Monte della Farina, by już za chwilę skręcić w prawo na via del Sudario. Po prawej stronie widać kościół SS. Sudario, powstały w latach 1604-1605 i odrestaurowany między 1660 a 1690 pod czujnym okiem architekta Carlo Rainaldiego.

Kościół SS. Sudario

Głównym skarbem tego miejsca jest ołtarz z dziełem Antonio Gherardiego – Pietą, a po lewej stronie świątyni podziwiać można obraz Błogosławionego Amadeusza IX autorstwa Giovanni Domenico Cerriego. W zakrystii znajdują się natomiast „Sceny pasyjne” autorstwa Lazzaro Baldiego — to jak galeria sztuki z historią zbawienia w roli głównej.

Pod numerem 44 dostrzeżemy Casa del Burcardo, wybudowaną w 1503 roku przez Giovanni Burckhardta, który przywiózł ze sobą nutkę niemieckiego stylu późnego gotyku.

Casa del Burcardo

Budynek powstał wokół dawnej wieży, zwanej „Argentyna” — od nazwy miasta, z którego pochodził Burckhardt, czyli Argentoratum (dziś Strasbourg). Wieża ta dała nazwę pobliskiemu placowi — Largo di Torre Argentina. Wieża przetrwała do naszych czasów, ale jest ukryta, niewidoczna z zewnątrz — jak starożytny ninja w centrum miasta. Budynek słynie z pięknej, długiej loggii kolumnowej oraz mieszczącej się tu biblioteki i muzeum teatralnego Towarzystwa Autorów i Wydawców, z kolekcją ponad 30 000 specjalistycznych włoskich ksiąg, masek komediowych, kostiumów słynnych aktorów i zbioru marionetek — czyli prawdziwa skarbnica teatralnych tajemnic.

Naprzeciwko stoi skromny kościółek S. Giuliano dei Fiamminghi, który zaczął życie jako niewielka kaplica ufundowana przez papieża Grzegorza II w VIII wieku.

Kościół S. Giuliano dei Fiamminghi

Towarzyszył jej szpitalik dla belgijskich pielgrzymów, gdzie w 1094 roku zatrzymał się Robert z Flandrii, zwany Robertem II Jerozolimskim, przybywający do Rzymu na pierwszą krucjatę. Kaplica została przekształcona w kościół w latach 1680-1682 i do dziś jest Narodowym Kościołem Belgii — trochę jak ambasada Belgii w sercu Wiecznego Miasta.

Na końcu uliczki, pod numerem 14, znajduje się jeszcze Palazzo Caffarelli Vidoni — cichy świadek historii i elegancji.

I tak oto dochodzimy do końca naszego spaceru po dzielnicy S. Eustachio. Przed nami rozciąga się plac Largo di Torre Argentina, którego tajemnice i historie poznacie podczas kolejnego spaceru — obiecuję, będzie równie porywająco, co dziś!

——————————-
Podoba Ci się Spacerownik po Rzymie? Postaw nam kawę, przy kawie teksty szybciej się piszą 😜

Postaw mi kawę na buycoffee.to

 

Bibliografia:

  • Luciano Zeppegno, Roberto Mattonelli, Le chiese di Roma, Roma, Newton & Compton, 1996
  • Federico Gizzi, Le chiese rinascimentati di Roma, Newton & Compton, 1994
  • C. Rendina, Le chiese di Roma, Newton & Compton, Milano, 2000
  • Giorgio Carpaneto, I palazzi di Roma, Newton & Compton, Roma, 2004
  • Sergio Rotondi, Il Teatro Valle: storia, progetti, architettura, Edizioni Kappa, Roma 1992
  • Bernard Montfaucon, Paleographia Graeca, Paris 1708.

Być może zainteresuje Cię również:

1 komentarz

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.